Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Fragmenty książek

Fragment książki „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość”

materiały prasowe
Uznałem, że czas zasilić szeregi organizacji pokrewnej mi ideowo, ale która reprezentuje ewidentnie bardziej udany model.

 – Statystyczny Amerykanin jest płytki, zadowala się erzacami, niczym nie zajmuje się dłużej. Brakuje mu pasji. Za młodu zdarzy mu się przebłysk, w college’u wstąpi do jakiejś grupki ekologów, ale nawet w to nie wejdzie głębiej. Szybko porzuca, nudzi się jak dziecko. Wiesz, jak się nazywa największy wróg naszego narodu? Apatia.

Billy chciał być inny. Do Sojuszu Narodowego Williama Pierce’a wstąpił jeszcze jako student. Od razu zainteresował się internetem. Wtedy NA miał nie więcej niż siedmiuset członków rozproszonych po całych Stanach, którzy nawet nie znali się osobiście. Poprzez portal Yahoo Billy zaczął ich nawzajem ze sobą poznawać. Zaczęli się spotykać w realu. Zyskali poczucie jedności, przynależności do grupy. I tak z siedmiuset członków nagle zrobiły się dwa tysiące. Billy skończył studia, zrobił doktorat i w 2000 roku został przez Pierce’a awansowany do pracy w centrali NA. Wymyślał nowe zajęcia dla członków, którzy przez większą część roku nie mieli nic do roboty. Teraz wiece, demonstracje, protesty odbywały się nawet w zimie. Żeby tylko rasiści nie zapadli się w swoje wyświecone od tłustych tyłków sofy.

I wtedy, niczym gwiazdka z nieba, pojawił się w Ameryce Niemiec Hendrik Möbus.

Möbus w wieku szesnastu lat założył w Sondershausen w Turyngii neonazistowską grupę blackmetalową o nazwie Absurd. W 1993 roku kapela stała się kultowa w środowisku skinheadów, kiedy to Hendrik z kolegami zamordował pewnego piętnastolatka. Jako przestępca młodociany odsiedział tylko pięć lat i w 1998 roku wyszedł warunkowo. Natychmiast złamał zasady zwolnienia, publicznie szydząc – ku uciesze fanów – ze swojej ofiary i wykonując w czasie koncertu salut „Sieg Heil”. Tylko pospieszna ucieczka do USA uratowała go przed powrotem za kratki.

Billy Roper zobaczył w Hendriku Möbusie niezależnego artystę i więźnia politycznego.

– W Niemczech nie wolno nosić swastyk ani odznak NSDAP. Ludzie, idąc na wiec, ubierają się zatem w koszulki z logo firmy Lonsdale na przodzie, a na wierzch zakładają rozpięte koszule, tak żeby było widać tylko napis NSDA… Bywają aresztowani za oddawanie salutu, który tak naprawdę narodził się w USA pod koniec XIX wieku i pod nazwą salutu Bellamy’ego funkcjonował jako element ślubowania wierności fladze amerykańskiej. Amerykańskie dzieci codziennie oddawały go w szkole przed rozpoczęciem lekcji, na długo zanim Hitler doszedł do władzy. Gdy jednak Hendrik Möbus wykonał go w swojej ojczyźnie, musiał uciekać. Szukał schronienia w naszym kraju, a my, zamiast dać mu azyl, wysłaliśmy go z powrotem do Niemiec.

Billy uznał, że to doskonała okazja, żeby zorganizować demonstrację z prawdziwego zdarzenia. Wysłał kilka zaczepnych maili do organizacji lewicowych, w rodzaju: „Hej, może spotkamy się pod ambasadą Niemiec na proteście przeciw ekstradycji Möbusa? Chyba że się boicie?”. Odpowiedzieli: „Chcesz się przekonać?”. Obie strony nagłośniły sprawę na stronach i tak Billy Roper doczekał się tłumu. Pod ambasadą w Waszyngtonie zgromadziły się media, co skutecznie podgrzało atmosferę. Zaczęła się walka.

 – Dostałem w czoło lewarkiem. – Pokazuje mi bliznę na czole. – Ta scena była później na okrągło puszczana w telewizji: ja z krwawiącym łukiem brwiowym. Stała się początkiem mojej, że tak powiem, sławy. Zyskałem szacunek nie tylko skinheadów, ale i intelektualistów. Ponieważ pokazano mnie, po pierwsze, ubranego w garnitur, po drugie, walczącego z tuzinem komunistów, po trzecie, tuż po walce, mimo krwawiącego czoła, opanowanego, spokojnego, z uśmiechem udzielającego wywiadu. Zrodził się pomysł na mój wizerunek medialny. Fighter w garniturze – puentuje Billy obojętnie, jak ktoś, kto właśnie wyrecytował swój życiorys po raz setny.

Kelnerka przynosi nasze zamówienie. Oboje dostajemy po wysokim kubku kawy, a Billy dodatkowo szklankę lodu. Do parującej kawy wrzuca kilkanaście kostek i zaraz wypija jednym haustem.

– A co się stało z Białą Rewolucją, którą założyłeś po odejściu z Sojuszu?

 – Po tym jak mnie wywalono – uściśla bez namysłu Billy jak ktoś, kto już dawno doszedł do wniosku, że umiejętność przyznania się do porażki uwiarygodnia tylko nasze sukcesy. – Mówię uczciwie, wywalono mnie. Doktor Pierce umarł, zaczęła się walka o władzę. Przegrałem ją. Wróciłem do Arkansas i razem z moimi wiernymi druhami założyłem Białą Rewolucję. Chcieliśmy stworzyć platformę dla wszystkich narodowych socjalistów. Wznieść się ponad rujnujące podziały. Okazało się, że to mrzonki. Znasz takie przysłowie: „zbyt wielu wodzów, zbyt mało Indian”? Formacje nacjonalistyczne mają jedną wspólną cechę. Na czele każdej stoi mężczyzna o silnej osobowości. Traktuje organizację jak swoje dziecko albo jak swoją kobietę. Za nic nie podzieli się władzą. Mamy więc mnóstwo maleńkich organizacji, których liderzy myślą tylko o tym, by się utrzymać przy władzy, i nie chcą współpracować. To zabija ruch białych.

Billy chciał współpracy. Był gotów wiele poświęcić. Najpierw pracę i pieniądze. O ile w Sojuszu Narodowym był etatowym pracownikiem i dostawał pensję, o tyle w Białej Rewolucji pracował społecznie. Pieniądze, i to niezłe, zarabiał jako doradca w bankach. Jego szefom nie przeszkadzało, że Billy jest znanym rasistą. Problem zaczął się, gdy dowiedzieli się o tym jego czarni podwładni. Kiedy w 2010 roku Billy kandydował na gubernatora Arkansas i zaczął częściej wypowiadać swoje poglądy publicznie, zażądali jego dymisji. Przegrał w wyborach i dodatkowo zwolniono go z pracy. Biała Rewolucja się rozsypała. Dowiedział się, że ma cukrzycę…

 – Prowadziłem Białą Rewolucję przez osiem lat i musiałem przyznać, że nie zrealizowałem żadnego z założonych celów. Przychodzi taki moment w życiu lidera, kiedy stajesz przed pytaniem, czy twoje idee, sprawa, o którą walczysz, są ważne same w sobie, czy też służą budowaniu twojego ego. Uznałem, że czas zasilić szeregi organizacji pokrewnej mi ideowo, ale która reprezentuje ewidentnie bardziej udany model.

 – Thomas Robb?

 – Tak. Poznałem go osobiście w 2008 roku. Zobaczyłem, jaka jest różnica między jego partią a Klanami przyciągającymi nieudaczników. Ci próbują coś zmienić, bo im się źle żyje, Robb chce zmian dla dobra wszystkich. Zwraca się do ludzi, którzy nie są obojętni na to, co się dzieje w kraju. Nie jest tak radykalny jak inni, nie jest tak malowniczy, ale za to najbardziej obecny w mediach. Dziś szanse mają właśnie takie formacje jak jego – powściągliwe, a jednak niezłomnie pielęgnujące określone wartości. Inne Klany powstają i znikają, a Thom trwa.

Po tym zdaniu Billy robi pauzę. Pyta, czy chciałabym coś jeszcze zamówić, odruchowo pokazując mi swój pusty kubek. Może to zaproszenie do przejścia do mniej oficjalnej części?

Zamawiamy jeszcze dwie kawy.

*

Katarzyna Surmiak-Domańska, Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość, Czarne, Wołowiec 2015, s. 296

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną