Jedna z obiegowych legend na temat „The Wire” (w Polsce znanego jako „Prawo ulicy”) głosi, że podczas pokazu pilota część aktorów zasnęła. Jak to z legendami bywa, nie ma pewności, czy jest prawdziwa, w tym przypadku jednak niewątpliwie prawdopodobna.
Wyemitowany przed 20 laty (2 czerwca 2002 r.) pierwszy odcinek kultowego już serialu nie był przesadnie wciągający. Zabierał widza do Baltimore, amerykańskiego miasta, które na początku XXI w. borykało się z biedą, bezrobociem i przestępczością, przedstawiając porachunki lokalnej policji z gangami narkotykowymi. Nie było efektownych pościgów i strzelanin, bez których trudno dziś sobie wyobrazić serial kryminalny. W zamian za to widz dostawał niezwykle realistyczną powieść wizualną z wielowarstwową fabułą i niezapomnianymi bohaterami, pełną niebanalnych komentarzy na temat amerykańskiego społeczeństwa.
Czytaj też: Baltimore chciałoby przyciągnąć więcej uchodźców. Czyli da się
Jeszcze jeden sezon
Ale żeby to odkryć, potrzeba było cierpliwości. Pierwszy sezon, obrazujący policyjne śledztwo przeciwko lokalnej organizacji narkotykowej, nie cieszył się szczególną popularnością. Był nieprzystępny – mnogość bohaterów mówiących policyjnym żargonem i gangsterskim slangiem, niezrozumiałym nierzadko dla samych Amerykanów do tego stopnia, że musieli śledzić go z napisami.
Jego twórcy, dziennikarz kryminalny „Baltimore Sun” David Simon i emerytowany policjant Ed Burns, nie za bardzo dbali o komfort widzów, wrzucając ich w sam środek skomplikowanych relacji bohaterów, oczekując, że z czasem sami się w nich połapią. Ci, którym się to udało, należą dziś do fanowskiej sekty – jak to trafnie określiła Emilia Dłużewska z „Gazety Wyborczej”. Wielu jednak odbiło się od tego świata i zostało z ogólnym twierdzeniem: „Nie wciągnęło mnie”.
Z tego też powodu stacja HBO, która emitowała „The Wire”, kilka razy chciała zakończyć produkcję. Davidowi Simonowi udawało się ją jednak przekonać do „jeszcze jednego sezonu”. W efekcie dostaliśmy pięć – łącznie 60 odcinków – a każdy napisany z perspektywy innej grupy żyjącej w Baltimore, stykającej się z jego problemami (zwykle narkotykowymi): policjantów i przestępców, stoczniowców przemytników, polityków, uczniów i nauczycieli, lokalnych dziennikarzy. I każda z tych grup miała własny język, własne problemy, własne cele.
Czytaj też: Seriale o prawdziwym życiu gangsterów
Aktorzy amatorzy
To, co jednak w „The Wire” najważniejsze – czyli bohaterowie – trwało. Przebrnąwszy przez wszystkie sezony, poznajemy ich ponad setkę. Do każdego zdążymy się przywiązać, z niektórymi – zwykle z wielkim żalem – pożegnać. Nikt nie jest tu w pełni dobry ani do końca zły. Dostaje się nie tylko gangom (z oczywistych powodów), ale też policjantom (za biurokrację i opieszałość) i politykom (za niekompetencję i obojętność). Produkcja wystraszyła władze Baltimore do tego stopnia, że ówczesny burmistrz miasta nasyłał na plan policję, ta zaś zabierała niektórych aktorów na dołek, przez co trzeba było przesuwać zdjęcia.
Zapytacie: za co niby aresztowano aktorów? Prawda jest taka, że było za co. Podczas castingów Simon i Burns dbali o to, by „aktorzy” byli autentyczni. Tylko kilkunastu z nich miało wcześniej doświadczenie aktorskie, dla niektórych serial stał się trampoliną do wielkiej kariery (patrz Idris Elba, gwiazda „Lutra”, kandydat na następnego Bonda). Policjantów nierzadko grali ekspolicjanci, polityków – politycy, przestępców zaś – osoby z kartotekami (zdarzało się, że na planie spotykali mundurowych, którzy ich wcześniej zatrzymywali). Najjaskrawszym przykładem jest Felicia „Snoop” Pearson, dilerka z wyrokiem za zabójstwo drugiego stopnia, skazana na 16 lat więzienia (wyszła po sześciu i pół roku). Postać, w którą się wciela (nazywa się tak samo jak ona), Stephen King nazwał kiedyś „prawdopodobnie najbardziej przerażającą kobiecą złoczyńczynią, jaka kiedykolwiek pojawiła się w telewizyjnym serialu”. Sama Pearson po zakończeniu zdjęć zarzekała się, że nie wróci już do dawnego życia, zamiast tego skupi się na muzyce, jednak w 2011 r. policja zatrzymała ją za handel narkotykami. Odmawiając jej wyjścia za kaucją, sędzia powiedział, że „wie, że Pearson potrafi zmieniać wygląd, bo widział, jak robi to w serialu”.
Czytaj też: Rozmowa z twórcą „Rodziny Soprano”
Ulubiona postać Baracka Obamy
Postacią, która skradła najwięcej serc, jest Omar Little, który trudnił się rabowaniem przestępców. Jego cechami charakterystycznymi są długi, czarny płaszcz, obrzyn i blizna przecinająca twarz. To ostatnie to nie charakteryzacja, grający Omara Michael K. Williams nabawił się jej podczas bójki w barze w dniu swoich 25. urodzin, gdy przeciwnik niespodziewanie sięgnął po brzytwę i przeciął mu twarz. To przekreśliło przyszłość aktora jako modela, którym powoli się stawał. Został mu taniec i role czarnych charakterów w serialach.
Tyle że w „The Wire”, jak się już rzekło, nikt nie jest do końca zły. Omar jest tego flagowym przykładem: z jednej strony złodziej i zabijaka, z drugiej wyoutowany gej z twardym kodeksem moralnym, który dba o bliskich, a w niedzielę prowadzi babcię do kościoła. Barack Obama, wielki fan serialu, powiedział kiedyś, że Omar to jego ulubiona postać filmowa.
W rzeczywistości Williams też był postacią niejednoznaczną. Angażował się we wspieranie czarnej społeczności w USA, współpracował z organizacjami charytatywnymi pomagającymi stanąć na nogi byłym więźniom, walczył z wykluczeniem systemowym, działał na rzecz niesłusznie skazanych, miał własną organizację, która pracowała z młodzieżą zagrożoną przemocą. Był uzależniony od narkotyków, raz je zostawiał, później wracał. I tak do września ubiegłego roku, gdy członek rodziny znalazł jego ciało w domu na Brooklynie. Powód śmierci: przedawkowanie.
Czytaj też: Fenomen serialu „Breaking Bad”
Fani zahipnotyzowani
Głównym bohaterem „The Wire” jest samo Baltimore. Przez wszystkie sezony twórcy kreślą realistyczny portret miasta, a raczej jego rozkładu. Robią to w sposób niespieszny, prowadząc narrację na wielu płaszczyznach. Niemal bez muzyki, retrospekcji, z dokumentalną pracą kamery (kilka odcinków reżyserowała Agnieszka Holland). Tworzą własny gatunek, który zostanie później nazwany powieścią wizualną.
Burns, Simon i pracujący z nim przy innych produkcjach pisarz i scenarzysta George Pelecanos wrócili w tym roku do Baltimore. Wyprodukowany także dla HBO miniserial „Miasto jest nasze”, choć opowiada o podobnych problemach, tyle że z perspektywy współczesnej, nie dorównuje poprzednikowi. Wątpliwe nawet, czy miał takie aspiracje – w kilku odcinkach, którymi dysponuje „Miasto...”, nie dałoby się nawet streścić fabuły „The Wire”.
Mimo powszechnego zachwytu krytyków – „najbardziej uniwersalna narracja w historii telewizji” („Entertainment Weekly”), „najlepszy serial dramatyczny ostatnich 25 lat” („New York Magazine”), stałe miejsce na podium w zestawieniach najlepszych seriali wszech czasów – serial nie cieszył się dużą oglądalnością. Po prawdzie „The Wire” zdobyło najwięcej widzów już po zakończeniu emisji w 2008 r., w czym pomogły nośniki DVD, a teraz też serwisy streamingowe (w Polsce można go obejrzeć na HBO Max).
Ale legendę „The Wire” tworzą jego fani (choć trafniej byłoby może powiedzieć „fanatycy”), którzy nie dają światu zapomnieć o tym serialu. Podobną publiką może się poszczycić niewiele produkcji (np. „Rodzina Soprano” oraz „Breaking Bad”, którego sam twórca przyznał, że serialu nie byłoby bez „The Wire”). W sposób przerysowany, choć trafny, zostało to pokazane w satyrycznej kreskówce „Family Guy”, gdzie główny bohater zahipnotyzowany przekazem z telewizora powtarza, że będzie polecał „Breaking Bad” każdemu, kogo zna, oraz że „Breaking Bad” to najlepsze widowisko, jakie kiedykolwiek widział, może poza „The Wire”. I że nigdy nie przestanie mówić o tych serialach.
Czytaj też: „Miasto jest nasze”. Jak wypadł ten serial?