Recenzja serialu: „Stranger Things 5 – część 1”, scen. Duffer Brothers
Finał osadzonego w latach 80. XX w. młodzieżowego horroru retro, który stał się wielkim hitem Netflixa, wykracza poza ramy prezentacji zwykłego sezonu.
Finał osadzonego w latach 80. XX w. młodzieżowego horroru retro, który stał się wielkim hitem Netflixa, wykracza poza ramy prezentacji zwykłego sezonu.
Serial okrzyknięty „najgorszym” – co najmniej w tym roku, ale może i w całej współczesnej, streamingowej telewizji. Czy słusznie?
Serial ogląda się świetnie przede wszystkim dzięki aktorom.
Spin-off amerykańskiej wersji „The Office” zbudowany został na identycznym co oryginał pomyśle: znów ekipa dokumentalistów śledzi codzienne życie grupy niekompetentnych, choć budzących sympatię pracowników.
Pięć lat po wybuchu pandemii Covid-19 TVP przypomina epidemię ospy prawdziwej we Wrocławiu latem 1963 r. i lockdown miasta.
Kameralna opowieść, z żałobą i samotnością na pierwszym planie.
Śledztwo bohaterek przeplata się z akcją tajnych agentów i wtedy wkraczamy w świat znany z „Kulawych koni”.
To kolejny sezon, w którym trójka bohaterów, rozłączona, toczy swoje walki osobno.
Pierwszy sezon cofa się do wczesnych lat 60.
Nie jest to serial silący się na oryginalność, nigdy nie miał takich ambicji. Jako odprężająca rozrywka sprawdza się jednak nieźle.
Taka sztuka wcale nie udaje się często: piąty sezon (dwa kolejne już w produkcji), a serial wciąż trzyma wysoki poziom.
Tytuł nie jest zmyłką: chodzi dokładnie o tę rodzinę, która stworzyła jeden z najsłynniejszych irlandzkich browarów. Jednocześnie produkcji daleko od kryptoreklamy popularnego stouta.
Serial, którego akcja kręci się wokół telewizji śniadaniowej, zawsze miał telenowelowy, rozrywkowy sznyt.
Jedyne, co przeszkadza w nowym sezonie, to jego krótkość.
Dexter Morgan wydaje się niezniszczalny niczym czarne charaktery z klasycznych horrorów, zresztą w pewnym momencie pojawia się w scenariuszu stosowny żart na ten temat.
Serial porządnie zrealizowany, z dobrze napisanymi bohaterami, świetnie zagrany i poprawny – dla jednych zaledwie, dla innych aż.
Serial Ingelsby’ego, choć z powodzeniem realizuje konwencję kina akcji, najciekawszy jest jako portret relacji międzyludzkich.
Całość momentami trzyma średni poziom historii o dorastaniu i dorosłości, ale czasem grzęźnie w koleinach, a na wyżyny wchodzi okazjonalnie.
Całość przypomina szkic, bez cieniowania – bohaterek, ich otoczenia, akcji.
„Peacemaker” w drugiej odsłonie to historia pisana z miłością, empatią i nadzieją.