W świecie histerycznego krzyku
Recenzja spektaklu: "Madame Bovary", reż. Radosław Rychcik
Wyreżyserowana przez Radosława Rychcika w warszawskim Teatrze Dramatycznym adaptacja „Madame Bovary” Gustawa Flauberta jest pomyślana jako klasyczne zderzenie jednostki ze społeczeństwem. Emma Bovary (Joanna Drozda) za wszelką cenę będzie walczyć o wolność (rozumianą przez nią jako możliwość przeżywania prawdziwych namiętności), a system społeczny i jego strażnicy, samce alfa (wśród nich ksiądz, któremu permanentne onanizowanie się nie przeszkadza rozprawiać o wstrzemięźliwości), będą wciskać ją w schematy, równać do bezpiecznej średniej.
Bezkompromisowość w ściganiu wewnętrznego ideału – cecha, która jednych prowadzi na ołtarze, innych na stosy – skaże Emmę na alienację, szaleństwo, a w końcu śmierć. Zostanie złożona przez mężczyzn w ofierze dla zachowania porządku. Rychcik zderza gry formalne z XIX-wiecznym salonem – co widać w świetnie operującej skrótem myślowym scenografii (fotel-schron, w którym mąż przeczekuje wybuchy Emmy symbolizowane przez grane przez nią szalone pasaże fortepianowe), kostiumach oraz w zachowaniu postaci – z krzykiem jako główną formą ekspresji.
W tym świecie nie tylko Emma jest histeryczką, są nimi także rzekomi racjonaliści. Operującemu ironią, dystansem do postaci i formalizmem reżyserowi udało się pokazać, że w opresyjnym świecie wszyscy są przegrani. I buntowniczka Emma, i strażnicy porządku, i wszyscy ci, którzy jak mąż Emmy Karol Bovary (Piotrek Polak) chcą po prostu spokojnie żyć. I giną zmiażdżeni przez dwie napierające na siebie siły: racjonalności i emocji, porządku i chaosu. Obie będące wynikiem tego samego: ludzkiego egoizmu.