Może dlatego, że nie zawiera popisowych arii, płynie jednym ciągiem, a jej efektowność zasadza się przede wszystkim na sarkastycznym humorze, świetnie oddanym w muzyce (częste „śmiechy” także w orkiestrze). Nie jest więc łatwa do wykonania. Okazało się, że nie jest też łatwa do zinterpretowania pod względem reżyserskim. Tomasz Konina uformował postać Falstaffa w aluzji do Gerarda Depardieu, w związku z jego szaloną woltą w stronę Rosji Putina (w finale pojawiają się moskiewskie wieże). Falstaff jest tu celebrytą, który czuje się królem życia, choć wszyscy się z niego wyśmiewają.
Jakieś bardzo odległe podobieństwo do szekspirowskiej postaci można tu znaleźć, gorzej z resztą. Większość spektaklu rozgrywa się we wnętrzu dwupoziomowym: na górze salon z biblioteką, na dole przedszkole; „kumoszki z Windsoru” knujące przeciwko Falstaffowi wyglądają raczej na przedszkolanki, a Fenton, ukochany Nannetty, występuje w ubraniu hydraulika. Niestety, i wokalnie nie jest za dobrze: Mark Morouse, amerykański śpiewak związany z teatrem w Bonn, nie tworzy wybitnej kreacji, panie są raczej bezbarwne (poza Natalią Puczniewską – Nannettą), jedynie Stanisław Kuflyuk jako Ford wypada znakomicie. Gabriel Chmura prowadzi całość pewną ręką, więc przynajmniej muzyki Verdiego można posłuchać z przyjemnością.
Giuseppe Verdi, Falstaff, reż. Tomasz Konina, Teatr Wielki w Poznaniu