Z offu Kasia Stankiewicz wyśpiewuje „Widziałam orła cień...”, król Ubu (Zbigniew W. Kaleta) podnosi się z wyrka, patrzy w niebo, ale tylko obrywa orlim guanem. Takim oto obrazkiem g(r)ówniano-symbolicznym zaczyna się krakowska inscenizacja sztuki „Ubu król, czyli Polacy”, dzieła, w którym 16-letni Alfred Jarry, uczeń liceum w Rennes, odreagował pod koniec XIX w. godziny spędzone na lekcjach historii i literatury. W centrum sceny stoi polska wersja tronu z „Gry o tron”, czyli sedes w aureoli rur kanalizacyjnych. Królewska korona, o którą walczy z królem Wacławem Ubu, jest z baloników, a władza ogranicza się do dojenia podatników (dosłownie) i ciułania „fajnansów”. Wokół rozpościerają się rusztowania „Polski w budowie”, ustawione na paździerzowej podłodze, a symbolem aspiracji Polaków są uszyte z lycry, pstrokate stroje do biegania, spod których wyłażą – też namalowane – brudne tyłki.
Atrakcji wizualnych i muzycznych (autorem typowej dla Klaty ścieżki dźwiękowej, złożonej z przetworzonych przebojów, jest tym razem James Leyland Kirby) w spektaklu nie brakuje, wszystkie są jednak podobnej jakości – spod znaku wygłupu i oczywistości. Już diagnoza stanu polskiego państwa autorstwa eksministra Sienkiewicza („... i kamieni kupa”) brzmiała bardziej boleśnie, a do tego była bardziej zwięzła. Nużący, mimo wysiłków aktorów, ze świetnymi Kaletą i Pauliną Puślednik (Ubica) na czele, spektakl ratują dwie końcowe sceny. Do zestawu niezbyt świeżych żartów nieoczekiwanie dorzucają gorycz, stawiając pytanie o szanse polskiej ubulandii na wyrwanie się z fatum wiecznego paździerzu.
Alfred Jarry, Król Ubu, reż. Jan Klata, Stary Teatr w Krakowie