Wedekind w krótkich spodenkach
Recenzja spektaklu: "Przebudzenie wiosny", reż. Helena Kaut-Howson
Warszawski Teatr Powszechny kontynuuje udowadnianie światu, że z każdej sztuki, jeśli tylko weźmie się za nią odpowiedni fachowiec, można zrobić farsę i kabaret. Jeszcze nie znikł niesmak po „Pornografii” Gombrowicza przerobionej przez Waldemara Śmigasiewicza na serię skeczy i grepsów, a już pojawiło się w repertuarze potraktowane w ten sam sposób przez Helenę Kaut-Howson „Przebudzenie wiosny” Franka Wedekinda.
Czego tam nie ma? Przebrana w krótkie spodenki, sukienki i podkolanówki aktorska młodzież na przemian hasa po scenie i przyklejona do ławki recytuje łacińskie deklinacje. W przerwach mamy farsową scenkę masturbacji na sedesie oraz scenę grupowej masturbacji w poprawczaku, kabaretową scenę, w której matka-dewotka próbuje wybrnąć z pytań o „te sprawy” stawianych przez dorastającą córkę, scenę obrad rady pedagogicznej, która z powodzeniem mogłaby się znaleźć w którymś z montaży skeczów Monty Pythona, a nawet rozegraną w stylu „Soku z żuka” scenę na cmentarzu z Piotrem Ligienzą w roli rozkładającego się trupa. A że po drodze czternastolatka zachodzi w niechcianą ciążę i umiera podczas spędzania płodu, jej kolega popełnia samobójstwo, a inny schodzi na złą drogę?
Problemy stawiane przez Wedekinda, jako nienadające się do obśmiania, zostały zepchnięte w tło, dzięki czemu nic nie psuje publiczności dobrej zabawy.