Kto wie, gdyby Hasior urodził się w innym kraju lub żył nie za żelazną kurtyną, dziś być może organizowano by w świecie wystawy zatytułowane „Rauschenberg. Amerykański Hasior?”. Był w końcu niemal rówieśnikiem amerykańskiego mistrza popartu Roberta Rauschenberga. Dla jednych „pupilek komunizmu”, dla innych „najbardziej zmarnowana przez władze kariera PRL”. Swą bezkompromisowością często wywoływał skandale, budził złość odbiorców i polityków. Jedno nie ulega wątpliwości. Był wielkim artystą, jednym z samodzielnych odkrywców współczesności, z lekkością przekraczającym w sztuce granice między sacrum a profanum, wzniosłością a upadkiem, uniwersalizmem a polskością. Swoimi pracami opowiadał o rzeczach ważnych: historii, polskości, cierpieniu, pamięci, śmierci, tożsamości. A z jakim wizyjnym rozmachem to czynił! Do dziś trudno wskazać naśladowcę godnego rangi jego asamblaży, rzeźbiarskich performance’ów i pionierskich pomysłów tworzenia pomnikowej sztuki z ognia, dźwięku, szkła.
Krakowska wystawa godnie przypomina tego niezwykłego twórcę. Blisko stu pracami pozbieranymi z 30 różnych kolekcji (część dzieł pokazywana jest po raz pierwszy!). Są i słynne sztandary, i wizyjne asamblaże oraz inne prace obrazujące kilka dekad aktywności. Także filmy dokumentalne artysty i o artyście, fotografie, zapiski. Byłoby pięknie zderzyć dzieła Hasiora i Rauschenberga w muzealnych salach, a nie tylko w tytule wystawy. I wcale nie jestem pewien, kto w tej konfrontacji wypadłby lepiej.
Władysław Hasior. Europejski Rauschenberg?, Galeria MOCAK, Kraków, wystawa czynna do 27 kwietnia