Musi boleć. To nie balet
Wrestling po polsku. Musi boleć. To nie balet
Walczą Don Roid i Joe Legend. W pewnej chwili Joe wyrzuca o połowę mniejszego Dona poza ring. Don wstaje, po twarzy ścieka mu krew. – Zos-taw go! Zos-taw! – wrzeszczy publiczność.
Gorąco. Głośno. Większość widowni to ludzie młodzi. Przyszło też trochę dzieci, ciągną za ręce zdezorientowanych ojców i dziadków w stronę ringu. Walki toczą się w odrapanym klubie Karuzela na warszawskim Bemowie (Osiedle Przyjaźń, drewniane baraki zostały wzniesione w 1951 r. dla budowniczych Pałacu Kultury). Na Zachodzie wrestling to gigantyczny biznes, gale, na które przychodzą tysiące fanów, gwiazdy, gadżety, federacje, cała popkultura związana z czymś, co należałoby nazwać sportową rozrywką (patrz ramka). W Polsce ta rozrywka dopiero się rodzi. „Wrestling to sport dla debili”, „wszystko udawane”, „idioci, którzy odwalają jakieś teatrzyki” – opinie w Internecie nie są pochlebne.
W istocie walki są reżyserowane. Scenariusz układa organizator imprezy i sami zawodnicy. Wiadomo, kto wygra, chociaż nie wszystko na ringu da się przewidzieć. Zdarza się, że walczący odnoszą prawdziwe, czasami bardzo poważne obrażenia. – Wejdź na ring, przyjmij kilka ciosów, zobaczysz, że ból jest prawdziwy – mówią wrestlerzy. – Wrestling to nie balet, musi boleć.
Don Roid: przepraszam, czy jesteś wrestlerem?
Szczupły, niewysoki, ciemnowłosy Daniel Austin (jeszcze nie Don Roid) od dzieciństwa marzył, by zostać wrestlerem. Jego matka pracowała w lokalnej stacji radiowej w Pensylwanii i zawsze udawało jej się załatwić darmowe wejściówki na gale, gdy występowały największe gwiazdy. A kiedy Daniel odwiedzał swoją ciotkę, oglądał u niej walki na specjalnym kanale. – Gapiłem się w telewizor godzinami.