Prezes Polskiego Związku Szermierczego Jacek Bierkowski nie będzie miło wspominał igrzysk w Londynie. Światowe władze fechtunku wyznaczyły go na delegata technicznego zawodów, więc miał się z czego tłumaczyć, gdy Koreanka Shin A Lam przez ponad godzinę ze łzami w oczach okupowała planszę, protestując przeciw przeciąganiu w nieskończoność jednej sekundy w dogrywce swojej półfinałowej walki, w końcu przegranej.
Na domiar złego polscy szermierze walczyli fatalnie. – Szlag mnie trafia, bo przecież gołym okiem widać, że coś w świecie znaczymy! – złości się prezes Bierkowski. I wylicza: Edward Korfanty, najlepszy w świecie specjalista od szabli, pracuje z Amerykanami. Egipcjanin Alaaeldin Abouelkassem, srebrny medalista we florecie, jest trenowany przez Pawła Kantorskiego. Bartek Piasecki, startujący pod norweską flagą, zdobył dla swojej nowej ojczyzny srebro w szpadzie. A jego finałowy rywal, Wenezuelczyk Ruben Limardo, od lat mieszka i trenuje u nas – wprawdzie pod okiem swojego rodaka, ale przecież korzysta z naszego warsztatu i pomocy fachowców. Śmiało moglibyśmy dostać honorowy złoty medal olimpijski za wkład w rozwój światowej szermierki.
Więc gdy prezes Bierkowski wraca z narady na najwyższym szczeblu poświęconej owej najdłuższej sekundzie oraz obłaskawianiu Koreańczyków i wreszcie ma chwilę oddechu, zastanawia się. – Może pójść w specjalizację, w jakiś sport narodowy? Ale za moment macha ręką: – Do tego trzeba systemu i sensownego wydawania pieniędzy. A u nas nie ma ani jednego, ani drugiego.
Zdaniem trenerów, szczególnie tych, którzy pamiętają, jak kluby miały dobrze za socjalizmu, myśleć o specjalizacjach to trzeba było ćwierć wieku temu. – Nie wiem, czy ten model – przyklejanie klubów do zakładów pracy – był najlepszy z możliwych.