O takie bajki w zawodowym sporcie coraz trudniej. Swą nierzeczywistość Jerzy Janowicz tworzył nie tylko pokonując w paryskim turnieju kolejnych rywali z czołówki światowego rankingu, ale też kiedy z emocji i szczęścia nie dojadał, nie dosypiał, przesiadywał przed komputerem do późnej nocy, a potem grał w kolejnych rundach tak, jak lubi najbardziej – na swoich warunkach. Aż do finału, w którym jego paliwo się wypaliło.
Wyczyn Janowicza jest niebywały, bo zdarzył się w prestiżowym turnieju, gdzie podział łupów z grubsza odpowiada rankingowej hierarchii. Drabinka jest zawsze układana według zasady: im niżej w rankingu, tym bardziej pod górę. Każdy organizator wychodzi z założenia, że na widza najlepiej działa magia wielkich nazwisk. Faworytom nie dość, że oszczędza się eliminacji, to często zaczynają turniej od drugiej rundy. Schody czekają na nich mniej więcej od ćwierćfinału.
Kwalifikanci bardzo rzadko docierają do finału turnieju tej rangi (m.in. udało się to Rumunowi Andreiowi Pavlowi w 2003 r. w Paryżu oraz Argentyńczykowi Guillermo Canasowi w 2007 r. w Miami). Szukając punktu odniesienia dla sukcesu Janowicza, niektórzy wspominają też Brazylijczyka Gustavo Kuertena, który w 1997 r. zwyciężył we French Open, przystępując do niego z pozycji rankingowej 66. Zanim przegrał z kontuzjami, jeszcze dwa razy triumfował na kortach Rolanda Garrosa.
Skrajny indywidualista
22-latka z Łodzi odkrywa teraz nie tylko Polska, ale cały sportowy świat, pytając z niedowierzaniem: skąd ty się wziąłeś? Nie można jednak o nim powiedzieć: pan nikt. Kilka lat temu dotarł do finałów juniorskich turniejów US Open i French Open, od 17 roku życia jest zawodowcem. Ale wciąż jego codziennością były turnieje dla pretendentów, na których ciułał grosze i punkty potrzebne do marszu w górę rankingu.