Filip Springer: – Ucieknie pani na przedmieście?
Katarzyna Kajdanek: – Nie, nie marzę o tym.
Domek z ogródkiem, garaż, hasający labradorek. To marzenie sporej części Polaków. Odstaje pani.
Wiem, co by mnie tam czekało. Badałam to. Jeszcze na początku, gdy nie miałam samochodu, a wymyśliłam sobie badanie przedmieść Wrocławia, musiałam tam jeździć komunikacją publiczną. I to była gehenna, bo na wiele z tych osiedli nic nie jeździ, trzeba się przesiadać, iść poboczem albo łapać okazję. Bez samochodu jesteś tam nikim. A ja wolę rower, jeżdżę nawet w zimie. I lubię być w mieście.
Pani pierwsza książka nosiła tytuł „Pomiędzy miastem a wsią”. Pisała tam pani, że życie na przedmieściu to balansowanie między „chcieć” a „móc”.
Tak, bo przedmieścia polskich miast gwarantują dziś realizację tylko jednej potrzeby – mieszkaniowej. A zarówno miasto, jak i wieś oferują trochę więcej. W mieście masz lepszy dostęp do dóbr nauki i kultury, w każdej chwili możesz wyskoczyć na piwo albo kawę, jest tam inne tempo życia, które wielu osobom odpowiada. Na tak zwanej prawdziwej wsi wszystko toczy się wolniej, jest cisza, spokój, sarenki na polu i mleko prosto od krowy. Żyjąc na przedmieściu, pozbawiasz się tych wszystkich walorów miasta, a zalety wsi otrzymujesz w postaci szczątkowej i zdegradowanej. Chciałbyś wyskoczyć na to piwo z przyjaciółmi, ale już nie bardzo możesz.
Ale deweloperzy kuszą osiedlami o idyllicznych nazwach, w których ma być właśnie cicho i spokojnie. I dojazd do centrum w 20 minut.
System planowania przestrzennego w Polsce jest właściwie rozmontowany, przez co te osiedla można stawiać w szczerym polu, bez żadnej nowej infrastruktury wokół.