Marcin Piątek
10 września 2013
Puchar Davisa - tenis w wersji patriotycznej
Narodowe siły rakietowe
Polską reprezentację czeka właśnie najważniejszy mecz w jej historii. Bo Puchar Davisa to wersja tenisa z silnymi akcentami patriotycznymi.
Niedawna klęska w wielkoszlemowym US Open, gdzie w pierwszej rundzie odpadli wszyscy singliści, na czele z Jerzym Janowiczem oraz eksportowym deblem Fyrstenberg-Matkowski, odeszła już w niepamięć. Teraz liczy się tylko pucharowy mecz z Australią (13–15 września) – niegdyś tenisową potęgą, ostatnio dotkniętą jednak głębokim kryzysem, od sześciu lat bezskutecznie walczącą o powrót do grupy światowej Pucharu Davisa.
– Australijczycy 28 razy wygrywali te rozgrywki.
Niedawna klęska w wielkoszlemowym US Open, gdzie w pierwszej rundzie odpadli wszyscy singliści, na czele z Jerzym Janowiczem oraz eksportowym deblem Fyrstenberg-Matkowski, odeszła już w niepamięć. Teraz liczy się tylko pucharowy mecz z Australią (13–15 września) – niegdyś tenisową potęgą, ostatnio dotkniętą jednak głębokim kryzysem, od sześciu lat bezskutecznie walczącą o powrót do grupy światowej Pucharu Davisa. – Australijczycy 28 razy wygrywali te rozgrywki. Ostatni raz w 2003 r. z Lleytonem Hewittem w składzie, który niedawno sportowo zmartwychwstał i oczywiście z nami zagra. Więcej zwycięstw (32) mają tylko Amerykanie. Przekładając tę wizytę na język futbolu – to tak, jakby przyjechała do nas Brazylia – cieszy się Adam Romer, redaktor naczelny magazynu „Tenisklub”. Stawką meczu jest awans do grupy światowej Pucharu Davisa. Wyodrębniono ją w 1981 r., gdy historia rozgrywek, wymyślonych przez studentów Harvardu (na czele z Dwightem Davisem) jako rywalizacja drużyn z USA i Wielkiej Brytanii (szybko dołączyły inne kraje), liczyła sobie już ponad 80 lat. W grupie światowej gra 16 drużyn, walczą systemem pucharowym, a najlepsza na rok przejmuje prawo do głównego trofeum – srebrnej wazy z kolejnymi rzędami podstawek, na których grawerowane są nazwy zwycięzców oraz rok triumfu. Elita od zawsze była dla Polaków nieosiągalna, ale Puchar Davisa miał swoją wagę. W czasach Wojciecha Fibaka powiew wielkiego tenisowego świata docierał do Polski wyłącznie dzięki tym rozgrywkom – na kortach warszawskiej Legii oglądano m.in. Björna Borga oraz Adriano Panattę. Dziś, w związku z brakiem chętnych do zorganizowania nad Wisłą zawodowego turnieju, narodowe rozgrywki znów stają się jedyną okazją, bo poczuć klimat tenisa z górnej półki. Poprzednie etapy kwalifikacji przechodziły jednak bez większego echa, bo i rywale, jak Madagaskar, Białoruś albo Finlandia, magnesem nie byli. Polskę, jako gospodarza spotkania, wskazał los. W Polskim Związku Tenisowym zrodził się z tego powodu dylemat, gdzie spotkanie ma się odbyć. Była pokusa, by tegoroczną hossę spowodowaną świetną grą Polaków na Wimbledonie, przekuć na zyski z biletów i zorganizować mecz w jednej z nowoczesnych, kilkunastotysięcznych hal. Zwyciężyła jednak opcja warszawskiego Torwaru, ze wszystkimi jego wadami, czyli przede wszystkim umiarkowaną pojemnością. – Ten wybór podyktowała konieczność. Na przygotowanie kortów i zorganizowanie meczu potrzebowaliśmy ponad dwa tygodnie. A tylko Torwar został nam udostępniony na tak długo – tłumaczy Wojciech Andrzejewski, dyrektor sportowy PZT. Wybór nawierzchni to największa korzyść, jaką niesie ze sobą organizacja daviscupowego meczu (póki nie gra się w grupie światowej, gospodarze wybierają również piłki, co też ma swoje znaczenie). Normą jest, że w tej kwestii gospodarze bardziej kierują się chęcią uprzykrzenia życia rywalom niż własnymi gustami. Polacy, wybierając mączkę, okazali się mało gościnni. – Całe pokolenia australijskich tenisistów wyrosły na kortach trawiastych. Potem, w połowie lat 70., przerzucili się na korty twarde, zgodnie z ogólną tendencją, bo z trzech wielkoszlemowych turniejów rozgrywanych na trawie ostał się tylko Wimbledon. Ziemnych kortów w Australii prawie nie ma. Dlatego właśnie jesteśmy w tym meczu faworytami. Oczywiście jeśli klęska na US Open była tylko wypadkiem przy pracy – tłumaczy Tomasz Wolfke, dziennikarz tenisowy. Nie wszystkim podobają się te reguły, stawiające gospodarzy w uprzywilejowanej sytuacji. Słynny niemiecki tenisista Boris Becker powiedział kiedyś, że udział w wyjazdowym meczu Pucharu Davisa oznacza konieczność zaakceptowania wszystkiego, co w tenisie nieakceptowalne. Miał na myśli również zachowanie kibiców, bo przy okazji pucharowych spotkań panuje atmosfera przeniesiona żywcem z piłkarskich stadionów. Trybuny pulsują, uszanowanie ciszy podczas gry często staje się dla widzów zadaniem ponad siły, w przerwach idą w ruch bębny, trąbki oraz inne elementy kibicowskiego instrumentarium. Zdarza się również, że z trybun lecą prowokacje oraz wyzwiska, zwłaszcza gdy stawka jest wysoka albo gdy pojedynkowi towarzyszą podteksty. Wtedy za uciszanie rozgorączkowanych fanów biorą się sami zawodnicy. – Co tu kryć, trochę wieje szowinizmem. Na wielkich turniejach budzi się on tylko w Paryżu, podczas French Open. Choć oczywiście w mniejszej skali – kwituje Adam Romer, który finał Pucharu Davisa nieraz oglądał na żywo. Dopiero udział w finale Pucharu Davisa czyni z gracza mężczyznę. Takie powiedzenie ukuto w tenisowym świecie z uwagi na szczególne okoliczności związane z pucharowymi meczami. Bo nie tylko trzeba uzbroić się w pancerz odporny na wrogość trybun, ale przede wszystkim być przygotowanym na dodatkowe napięcie wyzwolone przez grę pod narodową flagą oraz przede wszystkim – odpowiedzialność za wynik zespołu. Drużyna jest bowiem w tenisie tworem nieco sztucznym. To jest sport dla indywidualistów, od najmłodszego zaprogramowanych na pokonywanie kolejnych szczebli kariery – w pierwszej kolejności kosztem rywali z najbliższego otoczenia, z krajowego podwórka. Stąd też rzadko zdarzają się w tenisie przyjaźnie, pracuje się tylko na własny rachunek, z lepszym albo gorszym skutkiem. Co też może być powodem wzajemnych animozji, zazdrości, nieporozumień. Zdaniem Wojciecha Andrzejewskiego tenisowa drużyna to beczka prochu – właśnie z uwagi na skrajny indywidualizm zawodników. – U nas na szczęście do wybuchów jeszcze nie dochodzi. Bo i jak na razie nie ma powodów – chłopcy wydostali się z przedsionka, są o krok od historycznego wydarzenia. To ich jednoczy i napędza. Poza tym oni naprawdę lubią się również poza kortem – dodaje Andrzejewski. Bardzo długo gra w drużynie narodowej traktowana była przez naszych tenisistów jak zło konieczne, tym bardziej że byli świadomi własnych ograniczeń. Widoki na przełom pojawiły się kilka lat temu – w związku z odnotowanym przez środowisko potencjałem drzemiącym w Janowiczu oraz sukcesami debla Fyrstenberg-Matkowski (jak mawia daviscupowa prawda: kto wygrywa debla, wygrywa spotkanie). W 2007 r. PZT zatrudnił na stanowisku konsultanta i nieformalnego kapitana kadry angielskiego trenera, trochę niespełnionego singlistę, Nicka Browna. Wojciech Andrzejewski wspomina, że angielski gość nauczył nas profesjonalizmu, wykazując przy tym dużo dobrej woli. Zastawszy na miejscu prowizorkę oraz drużynę pozbawioną zaplecza z prawdziwego zdarzenia, nie spakował się i nie wrócił do Anglii pierwszym samolotem, tylko spokojnie wytłumaczył, jakich fachowców trzeba zatrudnić, żeby praca miała sens. – Pamiętam mecz z Finami sprzed kilku lat. Dramatyczny, przegrany w kontrowersyjnych okolicznościach, gdyż polscy sędziowie odbierali naszym punkty za błędy stóp przy serwisie, co było niepotrzebną drobiazgowością. Ale właśnie przy okazji tego meczu odkryliśmy, z pewnym zdumieniem, że drużyna ma profesjonalny sztab i świetnie się prezentuje – wspomina Tomasz Wolfke. Nick Brown
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.