Nic tak dobrze nie robi zbiorowej świadomości, jak zastrzyki narodowej dumy, a sport jest w tej roli niezastąpiony, zwłaszcza przy okazji wielkich globalnych igrzysk. „Putinowska olimpiada” wywołała w Polsce prawdziwą epidemię euforii. Liczby nie kłamią: na półmetku w Soczi Polacy mieli cztery złote medale – dwa razy więcej niż w poprzednich 21 zimowych igrzyskach razem wziętych. W tydzień prześcignęliśmy 80 lat. Olimpijskie starty Polaków są telewizyjnym hitem (skoki Kamila Stocha po drugie złoto oglądało w TVP 13,5 mln widzów). Można ironizować na temat masowego kibicowania skokom narciarskim czy wyścigom panczenistów, ale, po prawdzie, sport wyczynowy jest w dzisiejszej kulturze jednym z najsilniejszych łączników narodowej wspólnoty, wpływającym na nasze zbiorowe samopoczucie i wyobrażenia na własny temat. W tym sensie zaskakujący sukces olimpijczyków to także zdarzenie polityczne. Zwłaszcza że okoliczności tych sportowych triumfów były jakoś „niepolskie”, zaprzeczające stereotypom o prześladującym nas pechu, nieumiejętności radzenia sobie z rolą faworyta i ogólnie naszej amatorszczyźnie.
W świetle mistrza
To już czwarte kolejne igrzyska zimowe, w których Polskę notuje się w klasyfikacji medalowej. Okres wielkiej smuty, czyli 40 lat od złota Wojciecha Fortuny na dużej skoczni w Sapporo (które było ledwie czwartym medalem w dziejach startów biało-czerwonych na zimowych igrzyskach) do srebra i brązu Adama Małysza w Salt Lake City, sprawił, że miłość do sportowców zimowych mocno w narodzie przygasła. Jak to u nas, daliśmy się zapędzić w ślepą uliczkę – brak wyników pociągnął cięcia w finansowaniu, zapaść infrastrukturalną oraz naturalną w tej sytuacji apatię środowiska. Polska obecność na zimowych igrzyskach miała charakter symboliczny – zupełnie jakbyśmy byli krajem, w którym nie ma ani gór, ani zim.
(...)