Wcisnąć dziecko w sportowy harmonogram nie jest prostą sprawą. Najpierw są treningi, potem zgrupowania, wyjazdy, mecze, zawody, kwalifikacje, jedne mistrzostwa, drugie mistrzostwa, wreszcie obowiązkowy urlop – bardzo często połączony z odwlekanymi operacjami, byle tylko do nowego sezonu przystąpić w pełnej gotowości bojowej. I tak rok po roku. Sylwia Gruchała: – Od dziecka wpajano mi, że sport jest w moim życiu numerem jeden. Że nie posmakuję sukcesów, jeśli nie poświęcę się bezwarunkowo. Rodzina? Dziecko? W swoim czasie. Najpierw wynik.
Wynik jest końcem jednej drogi, ale początkiem kolejnych. System finansowania polskiego sportu działa tak, że dotacje idą za medalami. Działacze szybko się do dobrego przyzwyczajają, a żeby strumień pieniędzy nie zmalał, trzeba się wciąż wykazywać. Czyli zwozić z mistrzostw kolejne medale. Póki jest koniunktura, łowi się sponsorów, wystawiając medalistów na przynętę. Jeśli się uda, trzeba dalej grać sportową heroskę, a nie uciekać w macierzyństwo. – Bardzo łatwo wpędzić się w poczucie wdzięczności, a nawet długu wobec ludzi, którzy pomagają ci w karierze. Trenerów, działaczy, koleżanek z drużyny, sparingpartnerek. Co oczywiście wiąże się również z poczuciem winy, jeśli postawisz prywatne potrzeby na pierwszym planie – dodaje Sylwia.
Najgorzej jest w sportach zespołowych – tam ma się wryte w świadomość myślenie w kategoriach „my”. Zdarzają się kolejki do ciąży – by trener wiedział, jak budować zespół i gdzie szukać zastępstw. Oraz konflikty, gdy któraś z zawodniczek wejdzie innej w paradę. Kinga Polenz: – Normą są klauzule, że w razie ciąży kontrakt automatycznie przedłuża się o rok. Trzeba tę przerwę odpracować i ja to nawet rozumiem. Ale są kluby, w których wymusza się na dziewczynach podpisywanie oświadczeń straszaków.