Barbara Pietruszczak: – Czy Polacy naprawdę boją się liści?
Łukasz Łuczaj: – Przeciętny Polak właściwie boi się wszystkich, które nie są kapustą czy sałatą. W najlepszym wypadku szpinakiem. Kiedyś to były szczyty możliwości, teraz zaczyna się to powoli zmieniać: rukolę i roszpunkę można kupić także w supermarketach. Kultury można podzielić na takie, które zupełnie odrzucają liście jako pokarm, np. Amazonia, i takie, które jedzą ich bardzo dużo, np. Chiny i Tajlandia, gdzie w niektórych miejscach zanotowano spożywanie nawet ponad stu różnych gatunków. W polskiej kulturze kulinarno-medycznej używa się różnych ziół, np. w postaci suszonej, ale są one spożywane jako wywary czy napary. Natomiast jedzenie samych liści uchodzi za coś dziwnego. Kiedyś jedzono ich trochę więcej: pokrzywę, szczaw i lebiodę, czyli komosę białą. Najczęściej korzystano z nich w okresach półgłodu czy przednówka.
W „Dzikiej kuchni” wspomina pan także o barszczu, od którego pochodzi nazwa zupy, teraz z tą rośliną raczej niekojarzonej. Jak to się stało, że przestaliśmy jeść niektóre dziko rosnące gatunki?
Barszcz zanikł bardzo wcześnie. Już w XVIII–XIX w. była to roślina używana raczej regionalnie, nieznana większości społeczeństwa. W momencie rozwoju cywilizacyjnego i intensywnego rolnictwa wiedza o roślinach jadalnych zaczyna się degenerować, znika znajomość roślin, które są kojarzone z okresami głodu. Wcześniej jadano jednak chwasty: wiadomo, że w neolicie nie było herbicydów do ich zwalczania, usuwano je więc ręcznie, a jak już się je usunęło, to równie dobrze można je było wykorzystać, był to więc rodzaj podrzędnego pokarmu.