Dobór nienaturalny
Polacy porzucają serwisy randkowe. Przenoszą się na Tindera
Jeszcze rok temu portale randkowe, operujące skomplikowanymi testami na dopasowanie, tworzonymi przez psychologów, informatyków, marketingowców itd., miały nadzieję, że zmonopolizują życie romansowe. A tu taka niespodzianka.
W ciągu ostatnich dwóch lat tradycyjne (już) portale randkowe zubożały aż o jedną trzecią użytkowników. Klienci uciekli do nowej aplikacji, która zamiast szukać idealnych dopasowań, bazuje na zaledwie dwóch sprawach: zdjęciach oraz lokalizacji GPS.
Tinder, bo o nim mowa, nie ma żadnych randkowych aspiracji. Ogłasza się jako aplikacja umożliwiająca poznanie ciekawych ludzi. Nie oferuje nic prócz skojarzenia dwóch osób, którym wzajemnie spodobały się swoje zdjęcia i które są blisko w sensie geograficznym.
Właśnie ta aplikacja ma dziś jednak opinię elitarnej – trochę tak jak Facebook z początku swojego istnienia: „Twoi znajomi tam już są, więc spotkasz kogoś ze swojej półki”. Tam właśnie przeniosło się życie romansowe polskiej wielkomiejskiej klasy średniej.
Co nie wychodzi?
Zasada jest prosta. Żeby skorzystać z aplikacji Tinder, trzeba najpierw mieć profil na Facebooku. Użytkownik tworzy profil zgodny z facebookowym, zamieszczając tam zdjęcia. Nadaje sobie nick – imię prawdziwe lub fikcyjne, podaje też miejsce zamieszkania i wiek. Określa, w jakim przedziale wiekowym i jakiej płci ma być osoba lokalizowana przez GPS. I – co najważniejsze – w promieniu ilu kilometrów ma się ten obiekt znajdować. Maksymalna skala poszukiwań – do 160 km, ale można wpisać i 3.
Na ekranie smartfona wyskakują wówczas zdjęcia osób z okolicy. Jeśli fotka się spodoba, na ekranie telefonu należy przycisnąć serce, jeśli nie, czerwony krzyżyk. Jeśli druga strona też naciśnie serce, telefon pokaże dwa zdjęcia jako parę.