Piotr Sarzyński: – Wiesz, od jakiego pytania powinienem zacząć?
Jacek Cygan: – „Czego może chcieć od życia taki gość jak ja?”.
A na poważnie?
„Czy najpierw jest tekst, czy najpierw jest muzyka?” – o to ludzie pytają najczęściej.
Masz już gotową odpowiedź?
95 proc. swoich tekstów napisałem do gotowej muzyki. To znaczy, że kompozytor nagrał mi utwór i dośpiewał linię melodyczną, jak my to mówimy, po norwesku.
A czy z punktu widzenia autora tekstów istnieją kompozytorzy łatwi i trudni?
Nie. Ale można powiedzieć, że kompozycja, którą dostaję, jest łatwa lub trudna. Łatwa jest wówczas, gdy ma określony potencjał: dramatyczny, komediowy, przebojowy, liryczny. A jeżeli utwór jest nijaki, wówczas się strasznie męczę. I nie ma to związku z kompozytorem.
Zwykle uważa się, że najważniejsza jest muzyka, melodia, a śpiewać można pod nią cokolwiek. Słowem tekst to dodatek.
Leżą u mnie na biurku nuty, które nadesłał mi pewien kompozytor. Zatytułował je „NN”. To mi uświadomiło, że jako autor tekstu nadaję piosence imię. A jak imię, to i osobowość. Wielu kompozytorów, gdy pierwszy raz usłyszeli swój utwór już z moimi słowami, mówiło: „Kurczę, nie podejrzewałem, że to tak zmieni, wywróci muzykę na drugą stronę”. Oczywiście, wypada mi powiedzieć, że zasługi są po połowie, ale w wielu wypadkach tekst ma dużo większe znaczenie. I wcale nie zależy to od konwencji piosenki. Często w utworze przebojowym, czyli „łatwym, lekkim i przyjemnym”, zły tekst może go pogrążyć. A tekst dobry, finezyjny, lekko płynący nadaje utworowi blask.
Weźmy dwa przykłady: „Jaka róża taki cierń” oraz „Baw mnie”. Który trudniej napisać? To może wydawać się dziwne, ale ten drugi. Dlatego, że w gatunku piosenki popularnej było już wszystko, powstały miliony tekstów. I znaleźć tam coś nowego, jakieś oryginalne odniesienie, nowe brzmienie czy zabawę słowną jest szalenie trudno.
Czy stosujesz jakieś reguły typu: w piosenkach dziecięcych łatwe słowa, a w literackich dużo metafor?
Nie. Dużo ważniejsze od gatunku jest to, dla kogo piszesz piosenkę, kto będzie ją śpiewał. Jaką postać stworzysz na scenie, nadając imię muzyce. Czy taką, która ma zostawić na scenie dreszcz wzruszenia, czy proste pocieszenie i radość. Dam przykład. Kiedy Ryszard Rynkowski odszedł z zespołu Vox, poprosił mnie o współpracę nad nową solową płytą. I ja dużo więcej myślałem nie o słowach do muzyki, ale o tym, kim on ma być na scenie. Czym zastąpić biały garnitur i rytmiczny taniec do „Bananowego songu”. To było wyzwanie z zakresu psychologii. I stąd właśnie zrodziło się pytanie „Czego może chcieć od życia taki gość jak ja” i ten wizerunek faceta z dwudniowym zarostem, gorzkiego, ale lirycznego i prawdziwego. Tak samo jest w piosenkach dla dzieci. Musiałem dokładnie wiedzieć, kim ma być na scenie Magda Fronczewska śpiewająca „Laleczkę z saskiej porcelany”. A kiedy pisałem „Jaka róża taki cierń”, najważniejsze było dla mnie, jaką postać stworzy Edyta Geppert mówiąca moimi słowami. I nie oddam tekstu, dopóki nie mam pewności, kim będzie człowiek śpiewający go na scenie.
Do show-biznesu trafiłeś z piosenki studenckiej?
By nie powiedzieć wręcz – turystycznej. Zaczynałem na giełdzie piosenki w Szklarskiej Porębie, gdzie śpiewało się całe noce, a gwiazdy wpadały nam w gitary. To mój rodowód i z ludźmi z tego środowiska czuję największą więź. Do dzisiaj Wolna Grupa Bukowina z niezapomnianym Wojtkiem Bellonem, Ela Adamiak, Andrzej Poniedzielski, Jurek Filar, Wacek Juszczyszyn i wielu innych tworzą tę moją rodzinę z „krainy łagodności”. W show-biznesie znalazłem się trochę jak kosmita z innej planety. Czasami udzielał mi lekcji Andrzej Mogielnicki, mówiąc: „Jak się złapało rybę za ogon, to trzeba płynąć”. Ponieważ on, mimo że tylko dwa lata starszy, miał znacznie większe doświadczenie, a za sobą już duże sukcesy z grupą 2+1, legendarne „Małe tęsknoty” dla Krysi Prońko i wiele innych przebojów. A ja nie miałem żadnych przebojów. Słyszałem: „Słuchaj, skończ z tymi od piosenki studenckiej, bo umrzesz z głodu”. No, ale ja nie myślałem wypierać się własnych korzeni.
Ale potem przyszły twoje ważne piosenki.
Nie tak od razu. Pamiętam, w 1980 r. na festiwalu w Opolu „Czas nas uczy pogody” kompletnie przepadł w konkursie premier, nie zdobywając nawet siódmego wyróżnienia. Siedziałem z Grażyną Łobaszewską przy stoliczku, czwarta rano, wylewamy gorzkie żale. I wówczas Jonasz Kofta wziął mnie do baru, postawił dwie pięćdziesiątki i powiedział: „Nie martw się. Ta piosenka zostanie”. Był pierwszym z tego pokolenia uznanych tekściarzy, który mnie tak docenił i trochę namaścił. A później zawsze wspierał.
Przechodzenie z tzw. nisz kabaretowych czy turystycznych do muzycznego mainstreamu było wówczas dość częstą praktyką.
Bo w niszach istniał naturalny i bardzo silny system wartości. Nie było wątpliwości, kto jest dobry. Kiedy zaczynałem, nie mogłem przecież stanąć na środku placu Defilad w Warszawie i krzyczeć: „Jestem genialnym tekściarzem, będę dla was pisał!”. To artyści i kompozytorzy mnie wyszukali, zaczęli u mnie zamawiać, bo gdzieś tam usłyszeli moje piosenki. Mało tego, te ówczesne gwiazdy często liczyły na to, że współpraca ze mną coś zmieni w ich artystycznym emploi. Zyskiwały obie strony.
Dziś młode gwiazdy nie dzwonią.
Bo dzisiaj artyści zazwyczaj sami sobie piszą nie tylko muzykę, ale i teksty. Kiedyś tak nie było. Jak byli Skaldowie, to wiadomo było, że pisze im Osiecka i Młynarski. Seweryn Krajewski czy Maryla Rodowicz nie pisali sobie tekstów. Nie potrafili? Potrafili. Ale była powszechna samoświadomość, że są specjaliści, którzy to zrobią lepiej, a jakość była w cenie. Dlaczego to się zmieniło? Z różnych powodów. Może dziś młode gwiazdy chcą w ten sposób więcej zarobić? I mieć poczucie, że wszystko mają pod kontrolą. Bywa, że takie rozwiązania wymuszają wytwórnie płytowe, bo dzięki temu jako wydawcy wchodzą młodym i niedoświadczonym twórcom na tantiemy. Miałem już telefony od przerażonych młodych wokalistek z prośbą o konsultacje, bo firma fonograficzna kazała im się bawić w tekściarza. Co z tego wychodzi? Często dramat.
Zawodowemu tekściarzowi też coraz trudniej.
Dziś początkująca artystka rzadko sama kieruje swoją karierą. Wie, że musi mieć menedżera z układami i znajomościami, ale też o wszystkim decydującego. Także o tym, co i jak ma śpiewać. A przebić się jest coraz trudniej. Gdy kiedyś Maryla Rodowicz wydawała płytę, to utwory z niej „hulały” po radiu. Dziś, jak puszczą z płyty jedną piosenkę, to już sukces. A często nie biorą nic. Po wydaniu naszej ostatniej płyty z Ryszardem Rynkowskim „Zachwyt” usłyszeliśmy w wytwórni płytowej, że główne rozgłośnie oceniły nasze piosenki jako „nieradiowe” i nie będą ich emitować. Dlaczego? „Bo nie przeszły badań”. Myślałem wtedy: Boże, to tyle lat pisaliśmy piosenki radiowe i ludzie chcieli ich słuchać, a teraz piszemy nieradiowe? Przecież to jakiś nonsens!
I jeszcze jedno. Znajomy, który przyleciał z Chicago, mówi mi: „Jadę do Sopotu i mam w aucie zaprogramowanych 18 stacji radiowych. Słuchaj, przełączam, a wszędzie śpiewają po angielsku. Powiedz mi, w jakim ja jestem kraju?”. Gdy rozmawiam o tym w stacjach radiowych czy telewizyjnych, to odpowiadają, że pewnie chciałbym, by puszczali moje piosenki. A przecież tu nie chodzi o piosenki, chodzi o język! Czy chcemy, żeby dziecko myślało, że Polska to jest taki kraj, gdzie w radiach śpiewa się po angielsku? Mój ulubiony pisarz Sandor Márai powiedział kiedyś: „Kraj, naród, to jeszcze nie Ojczyzna. Te zjawiska (kraj, naród) stają się Ojczyzną, gdy język ojczysty nada im imiona. Nie ma innej Ojczyzny poza językiem ojczystym”. Inny przykład. Słyszę w radiu: „Dziś obchodzimy rocznicę śmierci Czesława Niemena. Żył… Napisał… itd”. I co następuje po tej informacji? Puszczają jakiś angielski popowy zespół, który śpiewa piosenkę typu „I Love You Baby”. Bo tak mają w komputerze.
Wszystko wskazuje na to, że należysz do ostatniego pokolenia zawodowych tekściarzy.
Nie jest chyba tak tragicznie, chociaż następców rzeczywiście trudno wskazać. Nie tylko dlatego, że ich nie ma, ale nawet gdy usłyszę coś nowego, ciekawego, to nie wiem, kto napisał słowa, bo dziś nie ma zwyczaju, by o tym informować. Ubolewam, bo jednak piosenka to kawałek kultury, wprawdzie masowej, ale tym bardziej ważnej, bo odbieranej przez miliony. Powinno nam zależeć, by w tym obszarze była ciągłość, bo mimo woli każda piosenka wpisuje się w tę drogę Tuwima, Hemara i autorów, których tu już wspomniałem. Łatwo jest przerwać tradycję, ale zbudować ją jest bardzo trudno.
Po ogromnym sukcesie programu „Idol” wydawało się, że będziesz etatowym jurorem w podobnych produkcjach przez następne dekady. Nie chcieli cię?
Chcieli, miałem już wiele propozycji, ostatnią nie dalej jak dziś. Ale odmawiam. W „Idolu” obowiązywały bardzo czyste zasady, a jurorom dano absolutną wolność. Żaden reżyser nam nie mówił, co mamy zrobić i jak się zachować, by zwiększyć oglądalność. Dziś strasznie się manipuluje tymi programami, publicznością w studiu, odbiorcami przed telewizorami, emocjami, uczuciami. Niekiedy w drastyczny sposób. Dla mnie to nie do zaakceptowania. Nie chcę tego firmować za żadne pieniądze.
Manipuluje się też uczestnikami.
Oczywiście. Traktuje się ich przez pięć minut, gdy są na wizji, jak największe gwiazdy. Juror mówi: „Mam w domu 10 tysięcy płyt, brakuje mi tylko twojej” lub „Joe Cocker mógłby ci buty czyścić”. I zbliżenie na twarz wzruszonego nastolatka. Młodym ludziom stwarza się jakieś wielkie iluzje, a oni są tylko po to, żeby wziąć udział w igrzyskach. Telewidz ma patrzeć, jak leje się krew, i wysłać esemes. Nic więcej. A później mówi się: Zawiódł! Nie wydał przez rok płyty! Co się z nim dzieje?! Zawiódł? A może on teraz czyta sobie Szymborską i jest szczęśliwy. Lub śpiewa bluesy w małym klubie.
Albo jest zagubiony.
Już w pierwszym „Idolu” mówiłem tym młodym ludziom: Śpiewając te wspaniałe utwory wielkich światowych artystów, zaczynacie wierzyć, że jesteście tak samo wspaniali. Ale żeby naprawdę zaistnieć w tym zawodzie, trzeba mieć świadomość, co we mnie jest prawdziwe, jakie emocje chcę przekazać itd. A przede wszystkim mieć własny repertuar. Tu nie ma drogi na skróty, a oni próbują właśnie pójść na skróty, i to z prędkością światła. Ale to nie ich wina, tylko tej machiny, która ma za zadanie przerobić ich na pieniądze i wypluć. Stadiony, festyny, kolorowe magazyny, święta miast i gmin, byle więcej, byle szybciej.
A ty sam przechodzisz przez to współczesne celebryckie szaleństwo suchą nogą?
Jestem osobą publiczną i zdarzają się imprezy, na których kłębi się tłum fotoreporterów, przez który nie można się przecisnąć. Staram się ich zrozumieć, w końcu są w pracy. Mówię: „Panowie, OK. Pół minuty, a później polujcie na jakieś ładne dziewczyny”. Tak samo traktuję przypadkowe kontakty z ludźmi. Czasem mnie zaczepiają, pytają o różne rzeczy. Zawsze staram się być miły, coś odpowiedzieć, nawet jak naprzeciwko stoi drobny pijaczek, który bełkoce: „Panie Jacku, ale niech mi pan powie, czy pierwszy jest tekst czy muzyka?”. Ale też przestrzegam pewnej granicy i nigdy nie godzę się na propozycje typu: „Czy możemy zrobić państwu sesję zdjęciową w waszym mieszkaniu”. Proszę, mogę wynieść do pobliskiej kawiarni i pokazać moją poduszkę, ale na fotografowanie prywatności się nie zgodzę.
Czy ty w ogóle bywasz wściekły?
Oczywiście, podlegam stresom, miewam konflikty, bywam trudny we współżyciu, o czym mogłaby powiedzieć coś moja żona. Ale już dawno przyjąłem zasadę i staram się jej trzymać: ze złymi rzeczami muszę się zmierzyć sam. I nie ma sensu wywlekać na zewnątrz tego, co smutne, gorzkie, złe.
Samotność w pracy łączysz z opinią duszy towarzystwa?
Pisze się w samotności, to oczywiste. Mój temperament towarzyski wcale na tym nie cierpi, wręcz przeciwnie. Działa tu swoiste prawo Archimedesa, to znaczy każdy okres samotności wzbudza siłę tęsknoty towarzyskiej, która jest wprost proporcjonalna do okresu trwania samotności twórczej. Zatem im dłużej coś piszę, z tym większą siłą rzucam się potem w wir towarzyski, na czym oprócz mnie i przyjaciół zyskuje także twórczość, gdyż w wyniku tych działań jest później o czym pisać.
Utrzymujesz bliskie kontakty z artystami z dawnego nurtu piosenki – jak ją nazwałeś – turystycznej. Czy to znaczy, że razem uprawiacie też turystykę?
Typ turystyki pieszej, który dominował na Giełdzie Piosenki w Szklarskiej Porębie, nie polegał na tak zwanym iściu w dal bezbrzeżną, lecz raczej na nieskrępowanych rozmowach przyjaciół. Uprawialiśmy typ turystyki pokazowej, polegającej na tym, że zwracałem się, dajmy na to, do Andrzeja Poniedzielskiego w te słowa: O, zobacz, Andrzeju, tam widać Śnieżne Kotły! Dzisiaj także uprawiam turystykę pokazową, z pewnym wyjątkiem. Zawsze gdy jestem w Zakopanem, idę samotnie w Dolinę Białego posłuchać, jak cudownie szemrze tam strumyk.
Jacek Cygan (ur. w 1950 r. w Sosnowcu) – autor tekstów piosenek, których przez lata napisał dla różnych wykonawców ponad tysiąc. Historie kilkudziesięciu z nich opowiada w swej najnowszej książce „Życie jest piosenką”, w której tekstom towarzyszą m.in. niezwykłe historie ich powstania, rękopisy i zdjęcia. Współzałożyciel zespołu Nasza Basia Kochana i współtwórca dziecięcego cyklu telewizyjnego „Dyskoteka Pana Jacka”, w latach 2002–05 juror programu „Idol”.