Od rewanżowego meczu Błękitnych w Pucharze Polski minęły już dwa tygodnie, a trener Krzysztof Kapuściński wciąż rozpamiętuje: co by było, gdyby od 30 minuty nie musieli grać w osłabieniu po czerwonej kartce dla Łukasza Kosakiewicza. Trener pewności nie ma, ale z dużym prawdopodobieństwem zakłada, że to wcale nie Lech Poznań grałby w finale na Stadionie Narodowym. – Przecież prowadziliśmy do tego momentu 1:0 – przypomina. Gdy potem oglądał powtórki meczu przegranego po dogrywce 1:5, widział w tej akcji dającej prowadzenie (przechwyt, rajd prawą stroną, minięty jak tyczka obrońca Lecha, podanie w pole karne i strzał pod poprzeczkę z kilkunastu metrów) Real Madryt, a nie Błękitnych Stargard Szczeciński. – Może przez te nasze białe stroje i atmosferę na trybunach – mówi, dodając skromnie, że zna swoje miejsce w szeregu, ale chodzi o to, że Real by się takiej akcji nie powstydził.
Wróciwszy na ziemię, trener Kapuściński mierzy się w Stargardzie z licznymi dowodami wdzięczności za największy sukces w 70-letniej historii klubu, jak również z problemami, których należało się spodziewać. Do zawodników wydzwaniają menedżerowie oraz klubowi skauci, mącąc im w głowach i odrywając od ligowej prozy. A w tabeli drugiej ligi Błękitni są na dziewięć kolejek przed końcem rozgrywek mniej więcej w połowie stawki, i awans się oddala.
– Nie wiem, kto dostał propozycję. Chłopcy się nie chwalą. Powtarzam im, żeby skupili się na grze, bo sezon trwa. W ilu z nich widzę potencjał na Ekstraklasę? Nawet w siedmiu! Taki Fadecki, na przykład, wszystko ma: technikę, strzał, stały fragment, szybkość. W ciemno bym go brał – deklaruje odważnie trener Kapuściński, bo zespół ma młody (poza paroma wyjadaczami same roczniki 90.