Krzysztof Miller fotografował w latach 90. obozy dla głodujących i umierających uchodźców w Kongu. Jechał terenowym motocyklem do jednego z nich, położonego najgłębiej w dżungli, droga zamieniła się w wydeptaną przez uchodźców ścieżkę. Fotograf i korespondent wojenny „Gazety Wyborczej” dogonił na niej grupę fotoreporterów, którzy wyjechali z hotelu przed świtem. Zatrzymali się na poboczu, by wypalić trochę lokalnej samosiejki. „Ten, który podaje mi batata, João Silva, kilkanaście lat później straci nogi w Afganistanie. Wejdzie na minę. Teraz jeszcze z nogami stoi koło mnie” – opisuje Miller w swojej książce „13 wojen i jedna”. „To postój bez słów, bo każdy wie, po co tędy jedzie. Słowa są niepotrzebne. Żadnych hałarju. Żadnych hałdujudu. Milczymy pełni szacunku dla historii, po które tu przyjechaliśmy. A THC rozchodzi się po organizmie. Znieczula. Daje poczucie dystansu do rzeczywistości. Ośmiela”.
Ci sami fotografowie, operatorzy i dziennikarze dokumentujący konflikty zbrojne spotykali się w terenie. Warunki pracy, zwłaszcza na frontach wojennych, automatycznie rodziły bliskość i zaufanie. Rozumieli też, że za prawo do wykonywania tego zawodu człowiekowi wystawiony zostanie rachunek, jak mówi Silva. Choć – jak wynika znów z opowieści Millera – niespecjalnie lubili o tym rozmawiać.
Tamto spotkanie w kongijskiej dżungli to jednak przeszłość. Ostatnie 25 lat wymusiło zupełnie inne podejście do wojennego fotoreportażu: stopniowo zmieniły się media, przemianom uległa sama wojna i zwiększyło się zagrożenie dla bezstronnego człowieka z aparatem. Fotografia wojenna jest dziś inna, bo sam kontakt z drugim człowiekiem został mocno utrudniony.
Robienie zdjęć takich jak te w obozach w Kongu Miller nazwał „niedecydującym momentem”.