Zostaliśmy atrakcją. Dobrze realizujemy potrzebę wypełniania świeżą treścią codziennego europrzekazu. Po zwycięstwie nad Irlandią Północną polska reprezentacja spotkała się z żywym zainteresowaniem. Odnotowano, że drużyna Adama Nawałki to wcale nie Lewandowski plus dziesięć dodatków. Remis z Niemcami, który mógł zostawić wśród Polaków niedosyt, mocno ugruntował przekonanie, że warto im się przyglądać z bliska, bo jeszcze niejedną story da się o nich opowiedzieć.
Zagraniczni dziennikarze byli więc niezmiernie usatysfakcjonowani, że Polska jest jedną z tych drużyn, dzięki którym z Euro nie uchodzi powietrze jak z piłki przebitej podczas meczu Szwajcarii z Francją, i że wreszcie mogą dostarczyć do swoich macierzystych redakcji jakieś świeże mięso, no bo przecież jak długo można karmić kibica opowieściami o tym, że Cristiano Ronaldo jest na wielkich turniejach cieniem samego siebie z Realu Madryt. Albo że Szwedzi powielają ten sam błąd budowania reprezentacji wokół Zlatana Ibrahimovicia, słońca, które już lekko przygasa. I że z kreowanego na wodza Francuzów Paula Pogby byłby większy pożytek, gdyby mniej uwagi poświęcał na celebrowanie własnej wyjątkowości.
Pracowicie notowano więc składniki polskiego przepisu na metamorfozę. Kiwano ze zrozumieniem głowami, słysząc, że teraz wszyscy chcą być jak Lewy, że w związku z tym chorują na profesjonalizm. Cmokano nad uroczym paradoksem, zgodnie z którym obecni w reprezentacji nasi ligowcy stają się odwrotnością Cristiano Ronaldo, że taki na przykład Michał Pazdan, którego ksywa Kung-fu Pazdan nawiązuje bezpośrednio do jego stylu gry, w koszulce reprezentacji staje się lepszą wersją samego siebie.