Marcin Piątek
21 czerwca 2016
Euro: futbol wciąż na nowo
Lepsze wersje naszych
Mistrzostwa Europy przeszły z fazy rozcieńczonej do skondensowanej. Z udziałem Polski, choć spory wywołuje to, czy jedna ósma finału to już sukces czy jeszcze nie.
Zostaliśmy atrakcją. Dobrze realizujemy potrzebę wypełniania świeżą treścią codziennego europrzekazu. Po zwycięstwie nad Irlandią Północną polska reprezentacja spotkała się z żywym zainteresowaniem. Odnotowano, że drużyna Adama Nawałki to wcale nie Lewandowski plus dziesięć dodatków. Remis z Niemcami, który mógł zostawić wśród Polaków niedosyt, mocno ugruntował przekonanie, że warto im się przyglądać z bliska, bo jeszcze niejedną story da się o nich opowiedzieć.
Zostaliśmy atrakcją. Dobrze realizujemy potrzebę wypełniania świeżą treścią codziennego europrzekazu. Po zwycięstwie nad Irlandią Północną polska reprezentacja spotkała się z żywym zainteresowaniem. Odnotowano, że drużyna Adama Nawałki to wcale nie Lewandowski plus dziesięć dodatków. Remis z Niemcami, który mógł zostawić wśród Polaków niedosyt, mocno ugruntował przekonanie, że warto im się przyglądać z bliska, bo jeszcze niejedną story da się o nich opowiedzieć. Zagraniczni dziennikarze byli więc niezmiernie usatysfakcjonowani, że Polska jest jedną z tych drużyn, dzięki którym z Euro nie uchodzi powietrze jak z piłki przebitej podczas meczu Szwajcarii z Francją, i że wreszcie mogą dostarczyć do swoich macierzystych redakcji jakieś świeże mięso, no bo przecież jak długo można karmić kibica opowieściami o tym, że Cristiano Ronaldo jest na wielkich turniejach cieniem samego siebie z Realu Madryt. Albo że Szwedzi powielają ten sam błąd budowania reprezentacji wokół Zlatana Ibrahimovicia, słońca, które już lekko przygasa. I że z kreowanego na wodza Francuzów Paula Pogby byłby większy pożytek, gdyby mniej uwagi poświęcał na celebrowanie własnej wyjątkowości. Pracowicie notowano więc składniki polskiego przepisu na metamorfozę. Kiwano ze zrozumieniem głowami, słysząc, że teraz wszyscy chcą być jak Lewy, że w związku z tym chorują na profesjonalizm. Cmokano nad uroczym paradoksem, zgodnie z którym obecni w reprezentacji nasi ligowcy stają się odwrotnością Cristiano Ronaldo, że taki na przykład Michał Pazdan, którego ksywa Kung-fu Pazdan nawiązuje bezpośrednio do jego stylu gry, w koszulce reprezentacji staje się lepszą wersją samego siebie. Polowano na ploteczki (Anna Lewandowska jako pierwszy dietetyk reprezentacji), pytano, kto w polskim futbolu pociąga za sznurki, kto na nim zarabia, kto jest królem menedżerów. Oraz czy trener Nawałka na konferencjach prasowych zawsze mówi dużo, ale bezbarwnie, czy to może jednak wina symultanicznego tłumaczenia. Ukraińców żal Ukraińców, choć to grupowi rywale i przecież ich nieszczęście jest naszym szczęściem, było zwyczajnie żal. Futbol bywa tabletką pocieszenia, tymczasem panowało przekonanie, że komu jak komu, ale akurat im, zmęczonym wewnętrznym chaosem podsycanym przez chorującego na manię wielkości sąsiada, jakiś piłkarski erzac szczęścia się należy. Bo odpaść z turnieju już po drugiej fazie spotkań grupowych wydawało się w praktyce trudne do osiągnięcia. Niepocieszeni byli również Rosjanie, bo przegrać wprawdzie można, no ale ze Słowacją to po prostu wstyd – powiadali, siedząc w pierwszej klasie TGV z Lille do Paryża. Kręcili przy tym głowami z autentycznym zdziwieniem ludzi wychowanych w przekonaniu o powszechnej wyższości mateczki Rosji nad byłymi satelitami Sojuza. A Igor z Samary dorzucił jedyne nasuwające się w takich sytuacjach tłumaczenie, że wszystkiemu winne są pieniądze, a konkretnie luksusy, w jakie opływają młodzi rosyjscy piłkarze. Oczywiście przyszły one ze zgniłego Zachodu za pośrednictwem przepłacanych futbolowych emerytów w rodzaju Samuela Eto’o albo Roberto Carlosa, na treningi przylatujących helikopterami. – Eto uże nie igra, eto biznes – westchnęła ze smutkiem piękna Ania do swych rosyjskich towarzyszy podróży, a następnie po raz któryś wyjęła z gustownej torebki lusterko, by sprawdzić, czy trudy dnia dzisiejszego nie naruszyły zanadto jej filmowego makijażu, bo wieczór był jeszcze młody, a Paryż oferował pocieszenie. Rosyjscy dziennikarze też chodzili podminowani. Dość już mieli ciągłego zagajania o to, jakim cudem bojówki ich chuliganów bez przeszkód wydostały się z kraju i w Marsylii polowały na Anglików. Czy to prawda, że są wśród nich byli, a może i aktualni omonowcy, czyli milicyjni komandosi. I dlaczego w komentarzach rosyjskich polityków tak często powtarza się wcale nieskrywana dwuznaczność: niby potępiają, ale pod skórą jest w nich jakaś satysfakcja, że chociaż tu Rossija wpieriod. Więc koledzy dziennikarze uważali, że grożenie Rosji wyrzuceniem z turnieju za apokalipsę, którą ich rodacy ściągnęli na marsylski port, jest nie na miejscu, że Zachód jak to Zachód – korzysta z każdej okazji, by stawiać Rosję do kąta. A w Marsylii, powiadali, bili się wszyscy ze wszystkimi i w ogóle żadna chuligańska elita do Francji nie przyjechała. Zapach gazu Tymczasem rosyjscy chuligani byli w Marsylii, kilkudziesięciu wyłapano i odesłano do ojczyzny. Na stadion w Lille weszli tuż przed końcem pierwszej połowy meczu ze Słowacją. Stali w kilkunastu przed metalowymi bramkami, rozdzielili między siebie bilety i szybkim krokiem ruszyli w stronę trybun. Ogoleni na łyso, w ciemnych okularach, wytatuowani, wysportowani, żadne tam bycze karki. Dwóch z nich, w białych koszulkach polo, w ostatniej chwili zawróciło przed wejściem. Obrócili się na piętach, prezentując wypisane na plecach hasło Khimki Boors on tour, informujące, że są z podmoskiewskich Chimek, że mają się za chamów, dzięki czemu intencje, z jakimi do Francji przyjechali, były aż nazbyt jasne. Na stadionie tymczasem podniosła się wrzawa, padł gol, jeszcze nie było jasne, dla kogo (to Słowak Marek Hamsik strzelał jedną z najładniejszych bramek turnieju), a chamy z Chimek ani drgnęły. Wynik Sbornej ich nie interesował. Na pocztówkowej starówce w Lille pachniało awanturą, zanosiło się na to, że futbolowe święto znów będzie miało zapach gazu łzawiącego i dźwięk policyjnych syren. Pierwszą przyczyną kłopotów była porażka Rosjan. Drugą – świeże rany, które angielscy kibice obnosili jeszcze po zadymach w Marsylii. Trzecią – angielsko-walijska jedność pod Union Jackiem, w związku z którą wlewali w siebie od rana piwo jasne z plastikowych kubków (kiedy w Marsylii butelki stały się narzędziem walki, w Lille zakazano sprzedaży alkoholu w szkle i w puszkach), a potem chóralnie śpiewali o Bogu chroniącym królową, na zmianę z typowo stadionowymi pieśniami, w tym wprawiającą ich w najlepszy humor o dziesięciu niemieckich bombowcach, które jeden po drugim strącali z nieba nad Brytanią dzielni lotnicy z RAF. Kilka godzin wcześniej na paryskim dworcu Gare du Nord pewien irlandzki kibic, który wyglądał, jakby ubierał się po ciemku (krótkie spodenki, koszulka reprezentacji, spłowiała marynarka, pod szyją jaskrawoczerwona apaszka), sprzedawał swój przepis na trzymanie się z dala od kłopotów: omijanie głównych placów miast-gospodarzy, gdzie przesiadywali kibice. Omijać – łatwo powiedzieć. Z dworców wypadało się prosto na owe place. Wciągał kolorowy tłum, podświadomie szło się w kierunku chóralnych śpiewów, a potem, jak w Lille tego dnia, ni stąd, ni zowąd podnosił się rejwach, zaczynała się tłumna bieganina, a za chwilę wiatr niósł mgłę gazu łzawiącego, wpychając uciekających w ścianę oddziałów prewencji wyglądających jak przerośnięte żółwie ninja. Chińczycy kupują Lewandowskiego? Euro jest wydarzeni
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.