Francuski napastnik Andre-Pierre Gignac mógł nas wszystkich uwolnić od konieczności oglądania tego, jak osowiali Francuzi bezskutecznie biją w portugalski mur, ale tuż przed końcem regulaminowego czasu trafił słupek.
Zanosiło się na to, że dogrywka będzie tylko mostem prowadzącym nas do rzutów karnych, zresztą finałowe 0:0 byłoby dobrą puentą tych kunktatorskich mistrzostw. Ale ku zaskoczeniu wszystkich napastnikowi Ederowi wyszedł strzał życia i spanikowani Francuzi już nie byli w stanie nic zrobić.
Kontuzja Cristiano Ronaldo, już na początku finału, a zwłaszcza jego niepohamowany płacz, były bardzo atrakcyjne z dramatycznego punktu widzenia, ale niestety zabiły ten mecz. Wraz z jego przedwczesnym zejściem z boiska skurczył się ofensywny potencjał Portugalczyków.
Już nie było komu wystartować sprintem do kontrataku ani tym bardziej wyskoczyć w polu karnym na wysokość pierwszego piętra po jednym z dośrodkowań, a to był do tej pory w turnieju jeden z najskuteczniejszych portugalskich patentów na zdobywanie goli.
Dopiero pod koniec drugiej połowy trener Santos wpuścił na boisko Edera, który wreszcie trochę odciążył kolegów z defensywy. Okazało się, że można większość finału grać bez klasycznego napastnika i jakoś przetrwać. Nie pierwszy to piłkarski mistrz, który dopiął swego defensywą.
Francuzi długo będą mieli do siebie pretensje. Wydawało się, że przymusowa absencja Ronaldo jeszcze bardziej pokrzyżowała im szyki niż Portugalczykom. Sprawiali wrażenie, jakby byli pewni tego, że mecz sam się wygra, że pozbawiona swojego kapitana Portugalia prędzej czy później pęknie.
Jakby zupełnie nie wzięli pod uwagę, że im dłużej mecz będzie trwał, tym większa będzie na nich presja, bo w powszechnym odbiorze Portugalia bez Ronaldo traci połowę swojej wartości. No i chyba nie zauważyli, że tracą siły. A gaśli w oczach.
I nie dajmy sobie wmówić, że tak naprawdę kontuzja Ronaldo wyszła Portugalczykom na dobre. Że z nim na boisku reprezentacja jest słabsza, bo jest skończonym egoistą, gra tylko na siebie, obłędnie wpatrzony w swoje pęczniejące statystyki.
To on uratował Portugalczykom byt w tym turnieju, strzelając dwa gole rozpędzonym Węgrom. To on złamał opór Walijczyków w półfinale. W międzyczasie często był sobą: kipiący od frustracji z powodu złego zagrania któregoś z kolegów, nadąsany, że nie odgadli jego pomysłu na akcję.
Ale też od początku tego turnieju dotarło do niego, że jeśli nie chce podzielić losu Messiego i skończyć kariery w reprezentacji bez tytułu, musi poświęcić swój indywidualizm na rzecz drużyny. I przede wszystkim, że praca w obronie ujmy mu nie przyniesie. To się nazywa dobra zmiana.