Grzegorz Rzeczkowski
18 grudnia 2016
Antykwariusz z Paryża o prasie za kilka tysięcy euro
Gazet się nie pali
Rozmowa z Jackiem Kuźmą, właścicielem paryskiego antykwariatu z prasą La Galcante, o gazetach za kilka tysięcy euro i popularności „Playboya” sprzed 50 lat.
Grzegorz Rzeczkowski: – Powiedzmy, że interesuje mnie publicystyka okresu rewolucji francuskiej, na przykład Camille’a Desmoulins’a, a z rzeczy późniejszych – Leona Bluma, czyli premiera Francji z okresu międzywojennego, lidera słynnego Frontu Ludowego. Mógłby pan jakoś pomóc?
Jacek Kuźma: – Bez większego problemu. Trudniej byłoby z Desmoulins’em, bo to jednak XVIII w., ale nawet jeśli nie znalazłbym gazet z jego artykułami w naszym antykwariacie, to zrobiłbym to za pośrednictwem zaprzyjaźnionych kolekcjonerów.
Grzegorz Rzeczkowski: – Powiedzmy, że interesuje mnie publicystyka okresu rewolucji francuskiej, na przykład Camille’a Desmoulins’a, a z rzeczy późniejszych – Leona Bluma, czyli premiera Francji z okresu międzywojennego, lidera słynnego Frontu Ludowego. Mógłby pan jakoś pomóc? Jacek Kuźma: – Bez większego problemu. Trudniej byłoby z Desmoulins’em, bo to jednak XVIII w., ale nawet jeśli nie znalazłbym gazet z jego artykułami w naszym antykwariacie, to zrobiłbym to za pośrednictwem zaprzyjaźnionych kolekcjonerów. Naturalnie byłyby to oryginalne wydania, nie fotokopie czy przedruki. I to kompletne. Jeśli brakuje choćby jednej strony czy rubryki, takiej gazety nie wystawiam na sprzedaż. Jesteśmy dość dziwnym miejscem. Ludzie, którzy do nas przychodzą po raz pierwszy, są trochę zdziwieni, że w La Galcante jest tak mało książek. 80 proc. naszych zbiorów to gazety, a tylko 20 proc. to książki, plakaty, zdjęcia, stare faktury czy też dawne książki telefoniczne. To co jeszcze ciekawego pan oferuje, jeśli chodzi o prasę? Dla mnie najciekawsza jest prasa z początków XX w., w szczególności tygodnik satyryczny „L’Assiette au beurre”, czyli „Talerz z masłem”, który wychodził w latach 1901–12. Skąd ten tytuł? Dawniej we Francji jeśli kogoś było stać na masło, znaczyło to, że mu się dobrze powodziło. A to był magazyn z dzisiejszej perspektywy mocno lewicowy, w którym było bardzo mało tekstów, a dużo rysunków, autorstwa bardzo młodych wówczas twórców, z których wielu z czasem stało się znanych, tworzyli plakaty, dziś sprzedawane za kolosalne ceny. To mój ulubiony magazyn. Skąd ta fascynacja? Można w nim znaleźć wiele podobieństw do współczesnych wydarzeń. Wiele tematów jest nadal zaskakująco aktualnych. Można się o tym przekonać niemal na każdej stronie dowolnego numeru. Na przykład? Jeden – zresztą bardzo poszukiwany, bo jako jedyny w całości wykonany w formie litografii – poświęcony był carowi Mikołajowi II. Trzeba pamiętać, że w tamtym czasie Rosja była wielkim przyjacielem Francji, a jednak redakcja „L’Assiette au beurre” pozwoliła sobie na wypuszczenie numeru, w którym car został przedstawiony jako tyran, krew leje się na każdej stronie, ścięte głowy na pikach. Inny z numerów poświęcony był Watykanowi, a ściślej – jego finansom i temu, jak obracano papieskimi pieniędzmi. Wystarczyłoby tylko zmienić ilustracje i nazwiska, by otrzymać materiały dotyczące bardzo aktualnych problemów. A zbiory związane z Polską? Jest ich sporo, to oczywiste, choćby w związku z moimi korzeniami. Ale nie gromadzę ich tylko z myślą o Polakach. Jest wielu Francuzów bez powiązań z Polską, którzy są zainteresowani tą tematyką. Mam również sporo prasy francuskiej, w której są artykuły poświęcone Polsce. Najstarsze sięgają mniej więcej połowy XIX w. Mam też trochę polskich czasopism z czasów sprzed Solidarności i po Sierpniu ’80, zarówno emigracyjnych, jak i wydawanych w drugim obiegu. Plus trochę zdjęć. To jednak znikoma część mojego zbioru. Najwięcej tekstów o Polsce i Polakach, które mam, pochodzi z pism francuskich. Skąd w ogóle pomysł na prowadzenie antykwariatu z prasą? La Galcante otwarto w maju 1975 r. Nazwa powstała z połączenia dwóch słów: La Galerie (galeria) i La Brocante (pchli targ). Od początku mieści się w tym samym miejscu, czyli przy Rue de l’Arbre Sec, kilkaset metrów od Luwru. Założycielem był nieżyjący już Christian Bailly, z zawodu dziennikarz, który interesował się przede wszystkim historią prasy, zresztą nawet wykładał ten przedmiot na Sorbonie przez pewien czas. Przede wszystkim jednak był kolekcjonerem posiadającym imponujący zbiór półtora miliona gazet. Idea uruchomienia sprzedaży starej prasy pojawiła się, gdy jego przyjaciel zapisał mu w testamencie swoją kolekcję, nie mniej zresztą obszerną. Kiedy zmarł, kolekcja pana Bailly powiększyła się co najmniej o drugie tyle. Wtedy do głowy przyszedł mu pomysł, że mógłby sprzedawać te gazety, które ma w dwóch, a nawet w trzech egzemplarzach. Zachętą miała być możliwość nabycia oryginalnego egzemplarza z dnia swoich urodzin lub kogoś bliskiego, by podarować mu w formie prezentu. Chwyciło. I tak się rozniosło po całej Francji, że Bailly musiał powiększyć księgarnię, bo podwójnych numerów szybko zabrakło i trzeba było skupować więcej gazet. Każdy, kto chciał zaimponować oryginalnym prezentem, kupował właśnie gazetę z La Galcante. Antykwariat zdobył sporą popularność. A pan jak tu trafił? To znaczy najpierw do Francji, a później do tego jednego z największych w Europie antykwariatów z prasą? To było 21 września 1981 r., tuż przed stanem wojennym. Miałem 14 lat i nie znałem nawet francuskiego. Przyjechałem z Krakowa, do rodziców, którzy byli tu już od około trzech lat. Oni z kolei przyjechali do dziadka, który mieszkał we Francji od czasów międzywojennych – pracował m.in. w Normandii jako górnik. Skończyłem polskie liceum w piątej dzielnicy Paryża, ufundowane przez rząd londyński. Po maturze poszedłem na prawo na Sorbonę. Ale nie za bardzo mi to odpowiadało. Bardzo lubiłem szperać w różnych starociach. Po drugim roku studiów szukałem jakiejś pracy na wakacje, żeby sobie coś zarobić. Tak się złożyło, że w La Galcante pracował mój znajomy, z pochodzenia Polak, starszy pan, który zaproponował mi, żebym przyszedł tu na miesiąc. I tak się stało. Dostawałem stertę gazet, które porządkowałem chronologicznie. Mnie się podobało, więc po roku wróciłem – znów miało być tylko na miesiąc, ale zostałem 30 lat, z czego ostatnie dziesięć jako właściciel. A studiów i tak nie skończyłem. Jak duży zbiór pan zgromadził? To przede wszystkim 8–9 mln egzemplarzy różnych czasopism. Antykwariat jest otwarty przez sześć dni w tygodniu i chyba nie ma dnia, żebym czegoś nie kupił. Ludzie sami dzwonią i przychodzą z ofertami? Najczęściej przychodzą. Przynoszą od kilku gazet do całych kolekcji. Czasem to pełna walizka, czasem cała kamienica. Jeździmy wtedy do ich mieszkań, apartamentów, domów i oglądamy, co mają. Winda czy nie, czwarte, szóste piętro, trzeba zakasać rękawy i znieść wszystko do samochodu, a potem przewieźć tutaj. Pracy mamy sporo, bo we Francji panuje dość powszechne przekonanie, że gazet się nie wyrzuca ani nie używa do innych celów, na przykład rozpalania w piecu. Bo to jest wartość, nie tylko materialna, ale historyczna i intelektualna. Dla niektórych gazeta, którą kupują codziennie od lat, to rodzaj biblii. A kim są ci, którzy od pana kupują? Dzielę ich na trzy grupy. To kolekcjonerzy, ludzie, którzy kupują z powodów zawodowych, czyli na przykład projektanci mody, ale też adwokaci, którzy potrzebują udowodnić przed sądem jakiś fakt. Wreszcie przedstawiciele mediów, głównie telewizji, ale są też producenci filmowi. Potrzebują moich gazet, ale tylko czasowo, najczęściej jako rekwizytów do filmów czy programów telewizyjnych. Więc je im wypożyczam. Warto pamiętać, że ludzie przychodzą do nas nie tylko po to, by coś sprzedać czy kupić, ale także by zasięgnąć informacji zawartych w starej prasie. To niejednokrotnie szybszy i przez to łatwiejszy sposób niż szukanie w bibliotekach. Nawet w dobie internetu. Moda na słowo drukowane wraca. Wbrew temu, co mówi się na temat kondycji prasy, nie uważam, by upadła, a na pewno nie za naszego życia. Wiadomo, jak oszacować wartość książki: decyduje autor, rok wydania, liczba egzemplarzy itd. A w przypadku prasy? Znaczenie ma oczywiście to, kiedy gazeta była wydana, w jakim jest stanie, ile egzemplarzy jest na rynku dostępnych i czy zawiera jakieś ważne teksty. Swoją rolę odgrywa też moda albo, inaczej mówiąc, popyt. Wydanie z 13 stycznia 1898 r. „L’Aurore” z listem Emila Zoli do prezydenta Francji w obronie Alfreda Dreyfusa to jest coś tak znanego i ważnego, że zawsze ma swoją wartość – nie tylko historyczną. Miałem je w antykwariacie kilkanaście razy. Cena zależy głównie od stanu tej gazety, a trzeba pamiętać, że to najsłynniejsze wydanie liczyło zaledwie cztery strony. Najniższa to 500 euro. Gazeta była jednak złożona w formacie wysyłkowym, czyli kilka razy zwinięta tak, by mieściła się w skrzynce pocztowej. Nikt nigdy jej nie przeczytał. Jeśli dziś ktoś chciałby ją rozłożyć, musiałby ją poważnie uszkodzić. Najwyższą ceną, jaką udało mi się uzyskać za „L’Aurore” z listem Zoli, było 5,5 tys. euro. Tylko raz zdarzyło mi się sprzedać coś drożej. To był szalony zresztą pomysł. Pewna artystka, ale nie bardzo znana, namalowała swoją wizję wojny na egzemplarzu „France Soir”, która na pierwszej stronie informowała o upadku Dien Bien Phu podczas wojny w Indochinach w 1954 r. Ja tę gazetę wystawiłem w antykwariacie. I ta gazeta-obraz poszła za 7,5 tys. euro. Sprzedawałem też całe kolekcje, prawie że kompletne roczniki. Kiedyś pewni Japończycy z agencji reklamowej w Tokio zafundowali sobie pełny zestaw numerów – od pierwszego do ostatniego – słynnego niegdyś francuskiego magazynu „Illustration”, czyli wydawanego przez ponad 100 lat, do końca drugiej wojny światowej, czasopisma wyróżniającego się piękną typografią. Wtedy, a było to już lata temu, zapłacili 150 tys. franków, czyli jakieś 20 tys. euro. Teraz tyle bym za to nie wziął, bo zmieniła się moda. Wiecznie modne i drogie są czasopisma modowe z okresu międzywojennego. Francuski „Vogue” z lat 20. XX w. to po prostu rarytas. Jeśli ktoś proponuje mi ten magazyn za przystępną cenę, zawsze kupuję, bo wiem, że bez trudu znajdę klienta. Kupują je ode mnie m.in. profesorowie i studenci pobliskich szkół plastycznych czy projektanci pobliskich domów mody, choćby pracownia Louis Vuittona szukająca inspiracji dla swoich projektów. Ci pierwsi wpadają niemal codziennie, podczas przerwy, by choćby przejrzeć parę numerów. We Francji
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.