Legia Warszawa została mistrzem Polski, ale niewiele brakowało, aby zamiast święta była stypa. Jeden gol więcej dla Jagiellonii Białystok i to tam właśnie cieszono by się z tytułu, a niechlujna, kunktatorska i minimalistyczna gra Legii, której piłkarze w meczu z Lechią zdołali oddać na bramkę rywali jeden celny (zresztą dość przypadkowy) strzał, obróciłaby się przeciw niej.
Belg ratuje Legię
Jagiellonia była groźna do końca, niesiona siłą outsidera, który potrafi stawiać się silniejszym i bogatszym. Była najlepszą drużyną tego sezonu, jeśli wziąć pod uwagę stosunek boiskowej jakości do nakładów poniesionych na budowę zespołu. Szkoda tylko, że dość szybko zaczęła się nad nią unosić aura tymczasowości.
Już w trakcie sezonu stało się jasne, że z klubu odchodzi trener Michał Probierz, wraz z nim pewnie kilku piłkarzy, więc jak tu można mówić o jakiejkolwiek stabilizacji albo sensownych perspektywach na przyszłość? Z Lechem Poznań jest podobnie: najlepsi dostają zielone światło do odejścia z klubu w każdej chwili, a o priorytetach szefów klubu z Poznania najlepiej świadczy wpychanie na siłę do składu napastnika Dawida Kownackiego z nadzieją, że oślepi on swoim błyskiem zagranicznego łowcę talentów i po sezonie można się będzie na jego sprzedaży obłowić. Kownacki ma grać, bo ma się sprzedać, a czy dzieje się to z pożytkiem dla zespołu, to już drugorzędna kwestia.
Legia przerasta innych rywali do tytułu pod względem budżetowym o kilka długości, ale ta przewaga nie ma żadnego przełożenia na jakość na boisku. Jej gra się nie klei, okrzyknięty wielkim artystą Belg Vadis Odidja-Ofoe to raczej jednooki wśród ślepców, strzelający w rundzie jesiennej gole napastnicy z Bałkanów odeszli w trakcie sezonu, prezentując klasyczną mentalność najemnika, a ci, którzy przyszli w ich miejsce, okazali się niewypałami.