Nierówności płacowe w sporcie to temat, który wraca co jakiś czas. W marcu 2016 roku Raymond Moor, emerytowany tenisista i kierownik prestiżowego turnieju Indian Wells, powiedział, że na miejscu tenisistek „codziennie dziękowałby Bogu, że urodzili się Federer i Nadal, bo to oni podźwignęli ten sport”. Zanim wycofał się z tych słów, głos w sprawie zajmowały kolejne gwiazdy dyscypliny. Słowa Moora zdecydowanie potępiła Serena Williams. Ale już Novak Djokovic hamletyzował, mówiąc o „podziwie i szacunku dla tenisistek” oraz o tym, że na mecze mężczyzn przychodzi zdecydowanie więcej kibiców.
Niemal w tym samym czasie na płacowe nierówności zwróciły uwagę amerykańskie piłkarki. Piątka z nich podjęła zdecydowane kroki i pozwała federację. Trudno nie oddać im racji, reprezentacja kobiet w piłce nożnej to światowy hegemon. Swoją pozycję udowadniały, zdobywając siedmiokrotnie tytuł mistrzyń świata i nigdy nie opuszczając w rankingu FIFA pierwszej lub drugiej pozycji.
Ale kobiet w sporcie się nie docenia. Najświeższy przykład: premia dla drużyny, która zdobędzie tytuł mistrzostw świata w Rosji, wyniesie 50 milionów dolarów. Na kobiecym mundialu jest 25 razy niższa.
Przeciwnicy zrównywania płac używają dwóch, połączonych ze sobą, argumentów. Pierwszy to wpływy z reklam, czyli prosta konstatacja, że zawody sportowe w wykonaniu kobiet są mniej chętnie oglądane od zawodów mężczyzn. To z kolei miałoby być powodowane rzekomą przepaścią jakościową w grze obu płci.
To nie do końca prawda. W USA piłka nożna kobiet jest znacznie chętniej oglądana niż jej męski odpowiednik. Piłkarki zapracowały na to wieloletnią dobrą postawą i promocją sportu. Poza tym „soccer” nie zdobył w USA tak dużej popularności jak tradycyjne „męskie dyscypliny”, czyli football amerykański czy baseball.