Bez wychodzenia z domu da się umeblować i urządzić mieszkanie, najeść do syta, ubrać od stóp do głów, uzupełnić bibliotekę, wykupić wycieczkę i złapać tani lot. Schowane w chmurach serwisów streamingowych albumy z muzyką, filmy i seriale są dostępne od zaraz i prawie bez ograniczeń. Ale przez internet zapłacimy też za przedmioty i usługi, które trudno ująć w kategorię „artykuły pierwszej potrzeby”. Czyli gadżety kolekcjonerskie i sentymentalne, białe kruki, rzeczy rzadkie i dziwaczne, budzące uśmiech, zgrozę lub odrazę. W sieci powstają już sklepy, które mają w ofercie wyłącznie rzeczy tyleż dziwne, co nieprzydatne. Na przykład WeirdShitYouCanBuy ze sprośnościami, jak miętówki w kształcie penisów, i osobliwościami, jak piżama z głową jednorożca i nadmuchiwana peruka.
Okolice wyprzedaży – jak Black Friday (Czarny Piątek, w tym roku 24.11) i nadchodzący po nim Cyber Monday (27.11 – poniedziałkowe święto promocji w handlu elektronicznym) – to czas największych żniw. Bo specjaliści od e-commerce staranniej odrobili pracę domową. Są coraz lepiej zorientowani w tym, czego właśnie nam trzeba, i we właściwym momencie podsuwają nam to pod nos. Wynajdują też coraz sprytniejsze sposoby, żeby przekonać do zakupów jeszcze nie w pełni nieprzekonanych.
Sklep poszedł do klienta
20 lat to dla internetu jak lata świetlne. Pierwszą wirtualną transakcję przeprowadzono długo po tym, jak wysłano pierwszy mail. Oto scena w klimacie serialu o latach 90.: w 1994 r. Daniel M. Kohn, 21-letni właściciel witryny NetMarket, sprzedał internaucie z Filadelfii płytę Stinga „Ten Summoner’s Tales” za 12,48 dol. (dziś do kupienia, o dziwo, w dość podobnej cenie). „New York Times” już dzień później zanotował, że to zdarzenie, które przejdzie do historii (tak jak tytuł felietonu: „Attention Shoppers: Internet Is Open”).