Narciarka Karolina Riemen-Żerebecka: dwa lata w cztery miesiące
Igrzyska w Pjongczang? W mediach żyje już opowieść z bajkową puentą: 9 miesięcy temu dziewczyna miała sparaliżowaną połowę ciała, teraz szykuje się do startu na igrzyskach, a tam przecież wszystko jest możliwe! Tymczasem brutalna prawda jest taka, że ostatni miesiąc był fatalny: chorowałam, pogoda kaprysiła, nie zawsze dało się trenować. Tydzień temu wystartowałam w oficjalnych zawodach po raz pierwszy od wypadku. Nie dojechałam do mety – wywrotka. Prawa strona ciała wciąż jest słaba. Nie czarujmy się: sam start w Pjongczang będzie osiągnięciem.
Jestem jedyną Polką, która zawodowo uprawia ski cross, czyli zjazd po torze z przeszkodami. Zaczynałam od narciarstwa alpejskiego, bawiłam się też w ewolucje na nartach zjazdowych, głównie skoki. To były dwa odmienne światy. Narty alpejskie to śmiertelna powaga, spięcie, fiksacja na punkcie wyniku. A freeskiing to taki plac zabaw dla narciarzy: totalny luz i dobra atmosfera. Więc gdy tylko dowiedziałam się, że do programu igrzysk wchodzi ski cross, pomyślałam: to jest to! Byłam wtedy nastolatką, przez myśl mi nie przeszło, że to może być niebezpieczne. Poza tym tata, ratownik lawinowy z TOPR, wychował mnie, jedynaczkę, na odważną dziewczynę. Jako dziecko zjeżdżałam z nim z Kasprowego, często jeździliśmy poza trasami, do tego spadochron, motocross, wspinaczka, wyścigi rowerem górskim. Jak to mówią: jest ryzyko, jest zabawa.
Poprzedni sezon był dla mnie przełomowy. W klasyfikacji generalnej Pucharu Świata zajęłam ósme miejsce, na zawodach w Arosie byłam druga, przegrałam tam tylko z mistrzynią olimpijską z Soczi Marielle Thompson. Czułam się mocna, na mistrzostwa świata do Sierra Nevada jechałam, żeby powalczyć o medal.