Złoto Kamila Stocha, dzięki któremu Polska wreszcie zaistniała w klasyfikacji medalowej, zostało przyjęte narodowym westchnieniem ulgi. Odliczanie dni bez medalu trwało przy alarmujących doniesieniach o niespotykanej wcześniej perspektywie przedłużenia igrzysk w związku z torpedującą zawody pogodą, jednak czarny scenariusz się nie sprawdził. Wiatr zelżał, kolejne konkurencje rozgrywano sprawnie. Ale bez znaczącego udziału 61 reprezentantów Polski wysłanych z olimpijską misją do Pjongczangu.
Swoje chwile narodowej dumy miały kraje, na które zwykliśmy patrzeć z góry – Słowacja i Białoruś, nie wspominając o Czechach, przeżywających radość za sprawą wychowanych własnym sumptem biathlonistów, specjalistki od ścigania się na snowboardzie, panczenistek, hokeistów ogrywających Kanadę oraz pewnej snowboardowej mistrzyni, która pozornym ograniczeniem swych zjazdowych umiejętności do jednej deski uśpiła konkurentki i pożyczywszy narty od usposobionej w olimpijskim duchu koleżanki z ekipy amerykańskiej, zjechała po złoto w supergigancie.