Keith Richards, gitarzysta The Rolling Stones, pochwalił się kiedyś, że wciągnął nosem trochę prochów własnego ojca. Kiedy Richards, dziś 74-letni, otworzył przed pogrzebem urnę, trochę szarego pyłu opadło na blat stołu. „Miotełką bym go przecież zbezcześcił. Dlatego zmoczyłem palec i wciągnąłem trochę taty przez nos. Jestem pewien, że nadal mnie błogosławi. Resztę rozsypałem wokół drzewa” – doprecyzował. Dziesięć lat temu, gdy opowiadał o tym Markowi Beaumontowi z „NME”, Richards odstawiał właśnie kokainę, bo po upadku z palmy kokosowej (równie znany fakt z jego rockandrollowego życiorysu) zaczął poważniej myśleć o własnej śmierci. Choć nadal trzyma się nieźle i gra koncerty z The Rolling Stones, nie miałby nic przeciwko temu, by własne dzieci po jego kremacji postąpiły z nim tak samo. Takie rockandrollowe odejście, które byłoby podsumowaniem trybu życia Richardsa, uczyniło z niego w pewnym sensie pioniera tego, o czym inni ludzie też zaczynają teraz myśleć. Chcą, by ich śmierć była bliskim odzwierciedleniem życia. – Gdy umierają, chcą być z rodzinami, z ukochanymi zwierzętami, w otoczeniu, które przypomina im o ich życiu. Każdy z nas umiera inaczej, każdy będzie mieć inne potrzeby, których najlepsze hospicjum nie będzie w stanie spełnić – mówi prof. Anna E. Kubiak z Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk.
Może również dlatego zaczyna liczyć się bardziej osobiste pożegnanie rodzin i przyjaciół ze zmarłymi. Pogrzeby zaczynają nabierać coraz bardziej indywidualnego wyrazu, jako dowód sekularnych przekonań, estetycznych preferencji, pragmatyzmu, minimalizmu, a także sposobu na przynajmniej pozorne ujarzmienie najgroźniejszej bestii – lęku przed śmiercią. I przed tym, z czym zostanie pozostawiona rodzina.