Akcesoria erotyczne stały się częścią internetu rzeczy. Jednak przez producentów są na razie podłączane do sieci w tak nieprzemyślany, niefrasobliwy sposób, że prawie w ogóle nie zabezpieczają bardzo wrażliwych danych o ich użytkownikach. Rzeczywistość tych użytkowników przestała być różowa, gdy okazało się, że wibratory We-Vibe zbierały dane dotyczące częstotliwości używania urządzeń i preferowanych trybów wibracji, a potem przypisywały je do ich osobistych adresów e-mail. Producent urządzeń wypłacił w zeszłym roku za ten proceder miliony dolarów odszkodowań.
Kolejny przykład? Znów wibratory, Lovense Remote, połączone z aplikacją na smartfona, by ułatwić kontrolę urządzeń w związkach na odległość. One z kolei przechowywały nagranie audio uprawianego seksu. Ich chiński producent, przeciwko któremu toczą się teraz kolejne procesy sądowe, nazwał nagrywanie każdego takiego wydarzenia jedynie błędem. Wypuścił przynajmniej aktualizację likwidującą wadę tej aplikacji, podczas gdy twórca konkurencyjnego wibratora Svakom Siime Eye miesiącami ignorował ostrzeżenia specjalistów od zabezpieczeń internetu rzeczy. A jego maszyna, wyposażona w bezprzewodową kamerę, umożliwiała, hm, streaming wideo z wnętrza człowieka. Tyle że do wideo z wibratora za sprawą zbyt prostych, takich samych we wszystkich urządzeniach zabezpieczeń swobodny dostęp mieli cały czas także zainteresowani tym obcy użytkownicy sieci.
Internet zabawek erotycznych
Łamanie zabezpieczeń tych i wielu innych superintymnych zabawek jest dla zainteresowanych tym hakerów, a także testujących urządzenia specjalistów od zabezpieczeń naprawdę proste. Mogą po prostu, chodząc po ulicach miast, wynajdywać i przejmować takie wykorzystywane w mieszkaniach urządzenia za pomocą komórki i z poziomu chodnika.