Pożegnanie mistrzyni z zawodową rywalizacją odbyło się ponad pół roku temu, na olimpijskich trasach w Pjongczangu. Sumienne przygotowania według zaplanowanego w najdrobniejszych szczegółach planu tym razem nie zaowocowały, Justyna Kowalczyk nie liczyła się w walce o medale. Po jednym ze startów, w nastroju rozczarowania (ze strony mistrzyni) oraz pełnego zrozumienia (ze strony mediów), padło pytanie: czy widzi się być może w roli trenerki przyszłych pokoleń? Odpowiedziała krótko, że się nie widzi, bo jeśli chodzi o bieganie na nartach, jest heterą stawiającą wysokie wymagania. Trudną do zniesienia dla siebie, a co dopiero dla innych.
Zasłużona bezczynność – czyli wielkie wakacje – nie wchodziła w jej wypadku w grę. Nie ten typ. Zatraciła się trochę w ambitnej turystyce wysokogórskiej, ale nie na tyle, by zerwać całkowicie z biegami po śniegu. – Nie lubię zmian, nie są mi do niczego potrzebne, ciągłość daje mi poczucie bezpieczeństwa – nawet jeśli jest nią tak typowe dla sportowca życie na walizkach – mówi. Ten stan równowagi jest ważny, bo kilka lat temu, już po drugim olimpijskim złocie, wyznała, że jej – kobiecie sukcesu, ogólnopolskiej idolce, siłaczce – życie usuwało się spod nóg: cierpiała na depresję, stany lękowe, ataki paniki, wyczerpującą bezsenność. – Ze spaniem wciąż mam kłopoty, ale to najmniejszy z problemów, który mnie prześladował. A czarnego psa depresji skutecznie zaszczekuje mój maltańczyk Maniek – śmieje się.
Mądrzy ludzie znający się na tym, jak wrócić na życiową prostą, mówią jej, że jest dobrze, bo złapała perspektywę. – Spoglądam wstecz i sama się dziwię, że mogłam się do takiego stanu doprowadzić. Te wszystkie czarne myśli, które mnie wtedy osaczały, wydają się dziś niedorzeczne.