W czasach PRL chleb był jeszcze niezły. Emeryci dobrze pamiętają smak pieczywa z osiedlowej piekarni. Potem wyrosły jak na drożdżach duże zakłady. Puchły i puchły jak chleby na polepszaczach. Dziś zatrudniają setki ludzi i produkują tony pieczywa dziennie. Pachnie ładnie, ale krótko. Smakuje zazwyczaj nijak.
Przed 1989 r. Polacy jedli koło 100 kg chleba na osobę rocznie, dziś 50 kg. Co roku upada koło 300 piekarni. Mimo to chleba piecze się coraz więcej – a niezjedzony wyrzuca. Od kilku lat otwierają się za to w polskich miastach rzemieślnicze piekarenki. Są tak małe, że statystyki ich nie ujmują. Prowadzą je częściej kobiety niż mężczyźni. Zazwyczaj młode, najczęściej z wyższym wykształceniem. Pieką chleby na oczach klientów. Nie mają nic do ukrycia. Nie używają enzymów opóźniających czerstwienie, polepszaczy ani składników zwiększających masę i objętość pieczywa.
Z braku smaku
O szóstej rano Weronika Nogańska (29 lat) drewnianą łopatą ważącą koło pięciu kilo wyciąga pierwsze upieczone bochny. Przerzuca kilkanaście kilogramów na półkę. Potem łapie 25-kilogramowy worek mąki. Sama waży 50 kg i nosi ubrania nr 34.
Właśnie z powodu warunków fizycznych marzenie Weroniki długo pozostawało niespełnione. Próbowała zdobyć staż w zagranicznej piekarni, dostać się do jednej z warszawskich. – Nie chcieli mnie. Mówili, że nie dam rady – opowiada.
– W konkursie na najdrobniejszego piekarza Weronika pewnie by wygrała – śmieje się Anna Świątkowska (36 lat). Poznały się, pracując w barze, a przy obieraniu ziemniaków Wera zakochała się w Mateuszu Karkoszce (32 lata), który jako 20-latek musiał nagle pójść do pracy i wybrał gastronomię.
Mateusz, zanim poznał Weronikę, pieczywem się nie ekscytował.