Wycieczka słowackich nastolatków dociera do Wyżniego Stawu Rohackiego w Tatrach Zachodnich, niedaleko granicy z Polską. Ale tu pięknie – zachwyca się dziewczyna. Odkładają plecaki, wyciągają telefony i rozpierzchają się po okolicy. Jedna koleżanka robi drugiej zdjęcie pleców, gdy tamta patrzy w kierunku tafli wody, stojąc na jednym z kamieni przy brzegu. Obok grupka popędza inną, żeby podbiegła i zapozowała wspólnie z nimi. Robią sobie kilka wspólnych zdjęć, jak podskakują.
Opiekuna, który pokazuje na pobliskim zboczu kozicę, słucha mało kto. Obiektywy w smartfonach mają za słaby zoom, żeby zrobić dobre selfie ze zwierzęciem.
– Nie jest tak, że wcześniej wakacje były spędzane w zupełnie inny sposób. Moda na to, że jedzie się, żeby coś sfotografować, utrwalić wspomnienia, a potem utrwalone fizycznie przywieźć, a teraz raczej natychmiast wstawić do internetu, nie jest zupełnie nowa. Japończycy potrafili biegać z aparatami i robić zdjęcia wszystkiemu 40, 50 lat temu – zauważa Paweł Wieczorek, medioznawca z Uniwersytetu SWPS. Zaraz jednak dodaje: – Jest natomiast różnica skali. Teraz tysiące udają się w jedno miejsce i robią takie same zdjęcia. Na Instagramie postów z fotkami oznaczonymi hasztagiem #travel jest obecnie ponad 420 mln. To mniej niż #love (ponad 1,6 mld), ale wciąż daje miejsce wśród najpopularniejszych haseł w tym serwisie (np. #selfie wyświetla się 400 mln razy).
Instagram, medium stricte obrazkowe, odgrywa coraz większą rolę w planowaniu wakacji. Tam powstają mody na odwiedzanie konkretnych miejsc, które coraz rzadziej pokrywają się z tymi polecanymi przez tradycyjne przewodniki. – Każde zdjęcie jest obrabiane, by wyglądało „jak z bajki”. To działa na wyobraźnię – wyjaśnia siłę Instagrama Wojciech Kardyś, ekspert ds.