Być może moja skłonność do patetycznych określeń byłaby mniejsza, gdyby nie pięć godzin wpatrywania się minionej nocy w Rafaela Nadala i Daniłła Miedwiediewa. Nie wiem, czy na Artur Ashe Stadium poziom gry był kosmiczny, ale poziom emocji na pewno tak. Nadal wygrał 7:5, 6:3, 5:7, 4:6 i 6:4.
Pięć setów w prawie pięć godzin
Miedwiediew zwierzył się potem, że po dwóch przegranych w trzecim secie zaczął kombinować, co powie podczas ceremonii wręczenia nagród, ale na korcie nie pokazywał, że myśli o pożegnalnym uścisku z wielkim rywalem. Niemal dwumetrowy dryblas niczego nie oddał wielkiemu Rafie za darmo. Sprawiał wrażenie, jakby to była kolejna niezwykle wyrównana bitwa między nimi. Tymczasem kilka tygodni temu Hiszpan w Montrealu oddał Rosjaninowi zaledwie trzy gemy w dwóch setach.
Do tego dochodzą skomplikowane relacje Miedwiediewa z nowojorską publicznością. Delikatnie mówiąc, zasłużył sobie na niechęć trybun podczas wcześniejszych meczów. A jednak swoją postawą potrafił odwrócić nastroje i w dużym stopniu zrównoważyć podział sympatii między obu pretendentów do triumfu.
Czytaj też: Droga do tenisowego raju wiedzie przez lata czyśćca
Czy wielka trójka zaczyna się sypać?
Na wielki szacunek zasługuje pasja i determinacja, z jaką dążył do 19. wielkoszlemowego tytułu starszy o 10 lat od rywala 33-letni Nadal. To nic, że po wszystkim w szatni dopadły go skurcze mięśni. Od niedzielnej nocy brakuje mu już tylko jednego zwycięstwa w Wielkim Szlemie, żeby zrównać się w liczbie tytułów z Rogerem Federerem. Wielki Szwajcar już po ćwierćfinale mógł wyjechać z Nowego Jorku, a Novak Djoković o rundę wcześniej.