Polscy kibice kochają Kubicę miłością bezwarunkową, żeby nie powiedzieć: ślepą. Kochali przed fatalnym wypadkiem lata temu, gdy był realnym kandydatem do tytułu mistrza Formuły 1, a także wtedy, gdy heroicznie walczył o powrót do ścigania, i tym bardziej po ogłoszeniu kontraktu z Williamsem. Sen miał trwać, a w nim Polak znów miał się liczyć w walce o najwyższą stawkę.
Czytaj też: Kubicomania – o co w tym chodzi?
Williams to już historia
Nic takiego nie nastąpiło, bo chyba nie mogło. Pierwszy, zasadniczy powód jest taki, że z Williamsa została właściwie tylko historyczna marka. Bolidy tego teamu szorują brzuchami po nawierzchni torów. „Różnica w czasach okrążeń między Williamsem i przedostatnim zespołem bywa większa niż między przedostatnim a najlepszym” – zauważył jakiś czas temu specjalista od tych wyścigów Mikołaj Sokół. To obrazowo określa miejsce stajni dowodzonej przez Claire Williams.
Do tego w powietrzu wisi pytanie o sprawność Kubicy. Wątpliwości trudno rozwiać, gdy wiadomo na pewno, że pojazd jest po prostu beznadziejnie wolny. Jeden jedyny punkt zdobyty dotychczas jest wynikiem defektów rywali.
Oceny sytuacji nie ułatwia sam Robert Kubica, bo... nie może. Nie będzie przecież otwarcie krytykował swoich pracodawców. Trzeba więc czytać między wierszami, domyślać się. Niektóre wypowiedzi naszego mistrza są zbudowane z samej waty. Widać męki zawodnika, który nie może powiedzieć prosto z mostu, o co chodzi.
Czytaj też: Kubica znów się w to bawi