„Kiczowaty, prymitywny, wulgarny” – pisze o nim „Financial Times”. „Chamstwo rządzi” – komentuje jego kolekcje „Business World”. „Vogue” rzuca zaś z przekąsem, że poziom gustu Pleina jest „tak bezwstydnie tandetny, aż zakrawa to o geniusz”. „Już nie enfant, za to zawsze terrible” – podsumowuje w recenzji magazyn. A Fashion United już tylko retorycznie pyta: „Czy Plein to najbardziej znienawidzony człowiek w branży?”.
Wiele na to wskazuje. Philipp Plein, zaledwie 41-letni niemiecki projektant, to dziś jedno z najgłośniej i najmniej pochlebnie komentowanych nazwisk świata mody. Ale tylko krytyków, bo u klientów wzbudza zachwyt. Rocznie zostawiają u niego ponad 300 mln dol.; ewenement jak na markę, która pierwszy salon otworzyła ledwie 10 lat temu. W Polsce do fanów należy Patryk Vega, niebezpodstawnie nazwany onegdaj przez Kubę Wojewódzkiego (w rubryce „Mea Pulpa”) „Philippem Pleinem polskiej kinematografii”. Charakterystyczne logo PP widnieje na ubraniach, okularach i kilkunastu różnych bejsbolówkach płodnego reżysera; wszystko zazwyczaj z aktualnej kolekcji.
Trochę punku, trochę rocka, trochę wszystkiego
Skąd ta rozbieżność w opiniach? Kluczem specyficzny gust projektanta mający przełożenie zarówno na same projekty, pokazy, jak i na ogólną filozofię i proponowany przez niego, bardzo zresztą spójny styl życia.
Zacznijmy od ubrań. Po pierwsze, są drogie. W warszawskim Vitkacu znajdziemy m.in. kurtkę z futrzanym wykończeniem za 15 049 zł. A to i tak niewiele, zważywszy, że jego kreacje potrafią kosztować równowartość 400 tys. zł, jak w przypadku płaszcza z krokodylej skóry. Po drugie – paradoksalnie – są relatywnie proste.