Ludzie i style

Czarny Kot wreszcie zniknie ze stolicy. Ale absurd goni absurd

Czarny Kot w Warszawie Czarny Kot w Warszawie Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Tym, czym opera mydlana w filmie, tym hotel Czarny Kot w pejzażu Warszawy. Wynaturzeniem formy. Na szczęście każdy serial kiedyś się kończy. Także ten.

Króciutko o historii, bo w sumie była wielokrotnie przypominana. Na przełomie lat 80. i 90. XX w. teren, na którym stoi (jeszcze) hotel, został wynajęty prywatnemu inwestorowi z przeznaczeniem na jednopiętrowy pawilon handlowy. Handel się wprawdzie nie rozwinął, ale za to powstał bar, później dyskoteka, restauracja, a następnie zaczął rosnąć hotel. Bez żadnych formalnych pozwoleń i zgód. Po troszeczku, bez żadnej wizji całości. Tu kawałek, tam kawałek, jakiś wykusz, wieża, kolejne półpiętro i piętro. Skończył się na piętrach pięciu, a całość – całkiem słusznie – okrzyknięta została najbrzydszą budowlą w Warszawie oraz najsłynniejszą samowolą budowlaną w Polsce i zyskała przydomek „zamek Gargamela”, na który bezapelacyjnie zasłużyła. Sporo tytułów jak na jeden średniej wielkości obiekt.

Czytaj także: Ranking budynków niedokończonych

Warszawa bezradna wobec Czarnego Kota

Przez prawie 20 (!) lat bezprawie triumfowało, a wszystkie służby budowlane w zadziwiający sposób okazywały się bezradne wobec polityki faktów dokonanych prowadzonej przez najemcę. Dopiero w 2009 r. wypowiedziano dawną umowę, a wobec faktu, że formalnie nic się nie zmieniło, sprawę skierowano na drogę sądową. Ta, wędrując przez wszystkie możliwe instancje, zakończyła się dopiero w grudniu 2018 r. ostateczną decyzją Naczelnego Sądu Administracyjnego. Ale trzeba było kolejnych 12 miesięcy przepychanek, by rozbiórka ruszyła.

Jak niewiele trzeba, by sprawić komuś przyjemność. Informacja, że rozpoczęła się rozbiórka hotelu, wywołała niemal euforię w stołecznych mediach. A przecież to będzie tylko przywrócenie stanu normalności.

Reklama