Ludzie i style

Depeche Mode przypominają, jak dobrze być fanem. Czyimkolwiek

Kadr z filmu „Spirits in the Forest” Kadr z filmu „Spirits in the Forest” mat. pr.
Zanim obejrzałem „Spirits in the Forest”, byłem gotowy na depechową emeryturę. Film przypomniał mi, ile zawdzięczam muzyce tego zespołu. Obejrzeć powinien go każdy, kto uważa się za fana – nie tylko Depeche Mode, ale jakiegokolwiek artysty.

Film „Spirits in the Forest” miał premierę 21 listopada, gdy jednorazowo pokazano go w kinach na całym świecie. 17 grudnia pojawił się na platformie Apple TV. Produkcja zaskakuje już od pierwszych sekund. Rozpoczyna się ujęciami z komunistycznego mieszkania w Ułan Bator – stolicy środkowoazjatyckiej Mongolii, wciśniętej między Rosję a Chiny. W bloku z wielkiej płyty mieszka 22-letnia Indra, która szykuje się właśnie do podróży. Leci do Berlina, aby wziąć udział w ostatnim koncercie trasy Global Spirit Tour (25 lipca 2018 r.), promującej wydany rok wcześniej album „Spirit”.

Niedosyt muzycznej uczty

W kolejnych scenach poznajemy Indrę bliżej. Kobieta opowiada, jak odkryła muzykę Depeche Mode i jak oddziałuje na jej życie. Indra jest jedną z szóstki bohaterów filmu – fanów rozrzuconych po odległych zakątkach świata, którzy spotkali się na finale trasy zorganizowanym na kultowym obiekcie Waldbühne (Scena Leśna) w niemieckiej stolicy.

Ich opowieści przeplatane są fragmentami koncertu. Dla wielu miłośników grupy taka forma podsumowania 115-koncertowego tournée to z pewnością spore zaskoczenie. Zerwano z powielanym od lat schematem czystego zapisu koncertowego, wzbogaconego o ewentualne bonusy, które zdradzały co nieco zza kulis. Kwestią gustu pozostaje, czy był to dobry ruch.

Osobiście mam nadzieję na wydanie oddzielnego zapisu z występu, bo materiał brzmi po prostu znakomicie – świeżo i energetycznie. Doskonale prezentuje się także sam zespół, z Dave′em Gahanem w rewelacyjnej formie i wyraźną chemią między członkami grupy. Po ich występie na Stadionie Narodowym w lipcu 2017 r. powiedziałem sobie, że 20 lat dość intensywnego bycia fanem – co wyrażało się m.in. w walce o pierwszy rząd na koncertach – już mi wystarczy i pora na depechową emeryturę. Film rozpalił ochotę przeżycia koncertowej gorączki przynajmniej raz jeszcze. To jego wielki plus, pozostawiający zarazem niedosyt, bo tej berlińskiej uczty chciałbym po prostu zobaczyć i usłyszeć znacznie więcej.

Indra, jedna z bohaterek filmu „Spirits in the Forest”mat. pr.Indra, jedna z bohaterek filmu „Spirits in the Forest”

Czytaj także: Dlaczego bilety na koncerty zagranicznych gwiazd są tak drogie

Energia zamiast pojękiwania

Z drugiej strony, nawet jeśli pełny zapis koncertu nigdy nie ujrzy światła dziennego, bynajmniej nie będę miał tego za złe ani zespołowi, ani reżyserowi filmu Antonowi Corbijnowi. Dokument, który stworzyli, to ważne dzieło, wychodzące daleko poza sferę muzyczną. W odpowiedzi na negatywne zjawiska zachodzące tak globalnie, jak lokalnie wytoczyli naprawdę ciężką artylerię. Poruszyli kwestie dyskryminacji na tle orientacji seksualnej i rasowej, tematy wyzwalania się spod presji społeczeństwa, rodziny i religii, a także przypomnieli niechlubne czasy reżimów totalitarnych, przestrzegając przed ich powrotem.

W warstwie osobistej pokazali m.in. cierpienie spowodowane rozstaniami z życiowymi partnerami, ich konsekwencje dla dzieci czy trudy wieloletnich zmagań z depresją. Dzięki zestawieniu z konkretnymi utworami wykonywanymi na żywo przed wypełnioną po brzegi, entuzjastycznie reagującą widownią olbrzymi bagaż problemów wcale jednak nie przygniata. Wręcz przeciwnie – zamiast patosu i pojękiwania jest otucha i siła, które mają źródło w muzyce i jej energetycznym wykonaniu na żywo.

Pewnej kwietniowej niedzieli

Opowieści poszczególnych bohaterów to jednocześnie lustro, w którym każdy fan zespołu może się przeglądnąć. Inicjują przewijanie taśmy z zapisem własnej historii miłości do zespołu. Każdy miał przecież swoją drogę do jego odkrycia. Moja wiodła przez Siedliska, niewielką małopolską wieś, gdzie mieszkali starsi o kilkanaście lat kuzyni. Należeli do pierwszego pokolenia fanów Depeche Mode w Polsce – gromadzili kasety i bootlegi, nagrywali audycje radiowe, a do specjalnego zeszytu wklejali wycinki z gazet.

Przez wiele lat nasiąkałem tą muzyką, ale dojrzeć musiałem do niej sam. Pewnej kwietniowej niedzieli 1997 r. w radiowej Trójce premierowo odsłuchiwano nowy album „Ultra”. Z głośników poleciały dźwięki „It’s No Good”, „Home” czy „Useless”. Oglądając „Spirit in the Forest”, przypomniałem sobie tamten moment i gęsią skórkę, która nie chciała zejść jeszcze długo po audycji.

Czytaj także: Fan jako współtwórca kultury

Najlepsze części mnie

Bez wątpienia każdy fan ma pakiet cech i wartości, które zawdzięcza zespołowi, listę przeżyć i doświadczeń, w których muzyka albo wyciągała do niego pomocną dłoń, albo dekorowała najlepsze chwile. Ja na pewno stałem się dzięki niej jakiś. Oto miałem konkretne, definiujące mnie zainteresowanie. Różnica między „lubię słuchać muzyki” a „uwielbiam słuchać muzyki, a najbardziej kocham muzykę Depeche Mode” – jest olbrzymia. Miała znaczenie zarówno w szkole średniej, podczas rozmów z kolegami w szatni, jak i dzisiaj, gdy wyszkoleni rekruterzy prześwietlają moje CV, sprawdzając, czy mam prawdziwe pasje, czy raczej bezkształtna ze mnie masa.

Czytaj także: Polscy metalowcy w życiu i w komiksie

Zacząłem również wątpić we wpajany mi od małego nieskazitelny wizerunek katolickiego świata. Buńczuczny tekst „Blasphemous Rumours” rzucił mu wyzwanie, wprawił w dygot, który z czasem tylko narastał. Zaczęło także trzeszczeć między tym, co słyszałem w kościele, a tym, co widziałem na zdjęciach i teledyskach – odważne stylizacje Martina Gore’a w stylu sado-maso kłóciły się z religią, ucząc krok po kroku tolerancji, która w małomiasteczkowej rzeczywistości była kompletnym tabu. Podobnie jak dziesiątki innych nigdy nieporuszanych tematów.

Wspomnę jeszcze brata. Choć wychowywaliśmy się razem, to muzyka Depeche Mode naprawdę nas zbliżyła. Zaraził się nią niemal natychmiast po mnie. Na początku strasznie mnie to mierziło, bo zabierał kasety właśnie wtedy, gdy chciałem ich słuchać, ale nie wyobrażam sobie, żeby w moich wspomnieniach mogło zabraknąć wszystkich tych godzin, które spędziliśmy na rozmowach o muzyce, czekaniu przed halami i stadionami na siarczystym mrozie i w piekącym słońcu, obmyślając strategię zdobycia miejsca w pierwszym rzędzie. Bo są to wspomnienia bardzo fajne.

Czytaj także: Nigdy nie pisz esemesa na koncercie

Nie tylko dla depechowców

Doskonale zdaje sobie sprawę, że moja historia nie jest w żaden sposób wyjątkowa. Może być zmienną „x”, pod którą podłożymy mnóstwo innych podobnych historii, a wynik będzie ten sam lub bardzo podobny. Ale wydaje mi się, że właśnie o tym jest film Antona Corbijna – losy jednostkowych fanów mają znaczenie, bo zebrane w całość tworzą fenomen pod szyldem Depeche Mode. Tak jak losy poszczególnych ludzi – dobro i zło, radości i smutki, sukcesy i rozczarowania, których doświadczają – naprawdę mają znaczenie, bo wspólnie tworzą rzeczywistość.

W powyższym równaniu jest jeszcze jedna zmienna. Zamiast Depeche Mode wstawić tam możemy dowolny zespół lub artystę, który zaskarbił sobie sympatię fanów, wysyłając poprzez muzykę w świat swoje przesłanie. I wynik znowu będzie identyczny. W tym sensie „Spirits in the Forest” jest opowieścią bardzo uniwersalną, a nie wyłącznie filmem dla fanów tego konkretnego zespołu.

Czytaj także: 10 piosenek, które doprowadzają do ekstazy

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną