Takiego poruszenia nie wywołało nawet ubiegłoroczne otwarcie salonu Hermesa przy warszawskim Trakcie Królewskim, bądź co bądź jednej z najdroższych i najbardziej prestiżowych marek świata. Pewnie dlatego, że prestiż jest dziś pojęciem względnym i może być nim otwarcie najtańszej – dla odmiany – sieciówki. Z ponad rocznym opóźnieniem w Galerii Młociny na obrzeżach stolicy otwiera się Primark.
Raporty ze stanu przygotowań do jego polskiego debiutu cyklicznie publikowały w ostatnich miesiącach właściwie wszystkie media w kraju, od „Polski The Times” i „Wyborczej” przez TVN24 i Radio Zet po, oczywiście, „Elle” i „Vogue”. Skąd ta euforia i tyle emocji?
Czytaj też: Wysoki koszt taniej odzieży
Primark wielkości dwóch boisk
Założony pół wieku temu w Irlandii Primark w zasadzie nie wyłamuje się z modelu marki fast fashion. Sprzedaje niedrogie ubrania i dodatki o modnym wzornictwie za małe pieniądze. Zarabia na skali tej sprzedaży i fakcie, że szyje w krajach Trzeciego Świata, dzięki czemu oszczędza na sile roboczej. Klientów zaś przyciąga ładnymi sklepami, w których towar wygląda na atrakcyjniejszy, niż jest w rzeczywistości.
Nic nowego pod słońcem; wszystkie sieciówki tak robią. Tyle że Primark, dziś należący do wszechstronnego, bo handlującego także herbatą Twinnings czy paszami dla zwierząt Associated British Foods z siedzibą w Londynie, robi to z większym rozmachem.
Sklepy, bywa, wyglądają jak luksusowe domy towarowe. Są też ogromne – ten w Birmingham np. ma powierzchnię dwóch boisk piłkarskich. Warszawski na jego tle będzie skromny, a i tak na swoich dwóch poziomach pomieści 30 kas i 35 przymierzalni.