Wakacje to okres wolny od pracy i zwykłych zobowiązań. Choć jasnych podziałów w tej sferze coraz mniej, szczególnie od czasu pandemii, kiedy praca zdalna i zwykłe życie mieszały się w naszych domach swobodniej niż dotąd. Albo ze względu na wygodę pracy na odległość próbowaliśmy wykonywać zlecone nam zadania w podróży, niczym – nie przymierzając – David Attenborough albo Krzysztof Kolumb. Wprawdzie pierwsze wzmianki o workation – czy też, w spolszczeniu: pracowakacjach – pojawiły się w Polsce już przed kilkoma laty, od trzech lat słowo występuje częściej. A pracownicy nie tylko ośmielają się wyruszać do pracy na Teneryfę (Twitter: „Weszłam na klif. Sama. #pracowakacje”) czy na polską prowincję (również Twitter: „Wyjeżdżam na workation do rodziców na odludzie i będę pływać kajakami, chodzić po lesie, jeść pyszne pomidory, czytać książki i jeździć nad morze”), ale jeszcze oczekują uregulowania tej formy pracowypoczynku. W specjalistycznych poradnikach zaczęto już pracowakacje dzielić na krótko- i długoterminowe, pojawiło się określenie „cyfrowi nomadzi”, coraz większa grupa państw wydaje wizy na pracę zdalną.
Jak to bywa z językiem, rzecz można interpretować dwojako. Albo jako chęć wyrwania się z pracy tak przemożną, że pasja podróżnicza spycha w nas zawodową rutynę na dalszy plan, albo jako ekspresję pracoholizmu i kultury pracy późnego kapitalizmu (coraz częściej opisywanej w Polsce jako „kultura zapie... olu”), która każe być zawsze w pracy, bez względu na aktualne miejsce pobytu. Nie należy mylić workation z workstation, czyli stacją roboczą albo terminalem, który w wypadku różnych grup zawodowych oznacza trochę co innego – ale zazwyczaj to, co ogląda od poniedziałku do piątku przed sobą.