„W krzakach siedzą tekstylni, gryzą palce bezsilni, zaklinają deszcz” – śpiewał Zbigniew Wodecki w hymnie lata „Chałupy welcome to”, wbijając szpileczkę konserwatywnemu podejściu do nagości. Tego lata polskie i zagraniczne plaże zasiedla nie tyle „golców pełen tłum”, ile rzesza ledwie-ledwie ubranych urlopowiczów.
O damskim bikini, stikini, mikrokini, monokini, a nawet burkini (POLITYKA 37/16) powiedziano już chyba wszystko, tymczasem męskie stroje do pływania pozostają w cieniu. I to mimo równouprawnienia. Dotąd slipki, czasem nazywane speedo z powodu najpopularniejszej firmy, która je szyje, były synonimem obciachu. Majtki na plażę miały czerwone światło, spodenki – zielone. Ta dynamika i akceptowalna długość (a raczej krótkość) właśnie się odwróciła, jak donosi portal CNN.com: slipki przeżywają comeback. Firma Speedo już odnotowała ponad 200-proc. wzrost sprzedaży względem ubiegłego roku na rynkach europejskim, afrykańskim i – co może nieco zaskakiwać – bliskowschodnim.
Wśród oferowanych przez Speedo nowych modeli kąpielowych majtek są i te poważne, bo jednokolorowe, oraz te żartobliwie traktujące ten modowy ambaras, czyli z nadrukowanymi krabami, rekinami i hamakami. Bo może tak trzeba do tej sprawy podejść – z dystansem. Warto też mieć na uwadze, że w epoce body positive slipki bez wstydu mogą nosić nie tylko kopie młodego Arnolda Schwarzeneggera (dokument o nim można obejrzeć od kilku tygodni na Netflixie), ale każdy.
Skąd się w ogóle wziął ten model kąpielówek? Zaprojektował je w 1960 r. australijski artysta ceramik i zapalony pływak Peter Travis.