Na innej linii frontu
Na innej linii frontu. Czyli dlaczego warto się dziś wybrać do Estonii
Każdy z budynków administracji publicznej zdobi tutaj teraz triada flag. Estońska ma oczywiście prymat, powiewa zawsze w centrum, nadaje ton całej formacji. Oskrzydlają ją natomiast dwa inne proporce, które przypominają, że to miasto, ten naród, ta część świata spokój ducha chwilowo odłożyła na półkę. Flagi Ukrainy i – naprzemiennie – NATO oraz Unii Europejskiej są właściwie samowystarczalnym przekazem, formą diagnozy społecznej mieszkańców estońskiej stolicy. Nie czuć tu dziś nerwowości, paniki, oznak exodusu. Wręcz przeciwnie, znajdujące się pół godziny drogi piechotą od centrum miasta lotnisko świeci pustkami, głównie z powodu zawieszenia ruchu cywilnego z Rosją. Ma to swoje plusy, rzadko która europejska stolica oferuje w końcu możliwość przedostania się z hotelowego lobby na starówce do strefy wolnocłowej w nieco ponad kwadrans.
Wiosna w Tallinie bywa chłodna, ta wczesna jest nawet lekko przyprószona śniegiem, choć bardzo jasna, z ostrymi krawędziami horyzontu. Ten prawdziwy front wojny jest oczywiście daleko, 2 tys. km stąd na południe, ale nie da się ukryć, że Ukraińcy walczą teraz także o przyszłość Estonii. Miejscowi doskonale to rozumieją i jednocześnie toczą własną walkę, choć bez karabinów. Gdy daleko stąd wybuchają bomby, tu na każdym kroku podkreśla się znajomość słów „terror”, „okupacja”, „prześladowanie”. Zwłaszcza gdy nadchodzą zza wschodniej granicy.
Tallin, choć ze wszech miar prężnie rozwijający się, wyposażony w niemałą liczbę szklanych biurowców, butików klasy premium i samochodów z przyciemnianymi szybami, przede wszystkim dba o to, co już było. Można wręcz powiedzieć, że biegnie tutaj inna linia frontu – trwa wojna o pamięć. Rzeczywiście, stolica czasami sprawia wrażenie, jakby upamiętniała głównie brutalne represje i heroiczną walkę Estończyków o samostanowienie.