Dawno temu, ale nie za górami, bo byśmy go minęli, był sobie Janosik. Taki, wiecie, Robin Hood na sterydach, tylko że w górach, gdzie kozice mówią dobranoc, a zamiast antyperspirantu używa się oscypka. Facet miał w bicepsie więcej niż dąb Bartek w talii i tyle złota co dentysta Najmana. Ale, uwaga, nie był to typowy złodziej, który kradnie i kupuje działki w promocji od Lasów Państwowych. On robił transfery społeczne – zabierał bogatym, rozdawał biednym i zostawiał sobie tylko na rozwój zbójnickiej działalności gospodarczej.
Wielcy panowie się go bali, bo jak wpadał do wsi, to nie pytał: „czy są państwo zainteresowani kupnem fotowoltaiki?”, tylko od razu: „gdzie sakiewka, dziedzicu?”. Ale nie myślcie, że to był zwykły brutal – Janosik to taki dżentelmen bandyta jak James Bond wychowany na Bałutach.
Czytaj też: Bij glutenem w wielkiego wezyra, czyli legenda o gliwickich rogalach
Serce większe od mózgu
No i tu wchodzi Maryna, cała na biało, znaczy na lniano-wełniano. Maryna to nie była byle dziewczyna, tylko pierwsza influencerka tatrzańska. Wszyscy we wsi ją znali, a ona sama miała plan. Jaki, zapytacie? Kurtyzana, sprytny – czyli uśmiechać się słodko, a potem liczyć dukaty.
A Janosik? No zakochany po uszy, jak chłop w pierwszym samochodzie. Gość miał całą masę nadprzyrodzonych fantów – magiczny pas, który dawał mu nadludzką siłę, kuloodporną koszulę marki Dolce&Babajaga oraz ciupagę, co za każdym razem trafiała headshoty. Ale na Marynę czarów to już nie miał. No i najwyraźniej nie słyszał o zimnych prysznicach.
I teraz uwaga – Maryna zrobiła mu kolację trojańską. No dosłownie: kolacja dla dwojga, ale w menu była współpraca z organami ścigania. Facet wraca po ciężkim dniu rabowania i rozdawania, myśli sobie: „przytulę się do Marynki, wypiję wino, może Netflix & chill” (czyli kocyk przy ogniu i milczenie owiec). Tymczasem Maryna podaje mu kielicha, ale wlewa tam więcej chemii niż elektrociepłownia do Warty. Janosik pije, oczy mu się robią jak po trzecim shotcie w Zakopanem i zanim zdąży powiedzieć: „coś mi się nie zgadza w twoich intencjach, hej”, drzwi się otwierają i wpadają strażnicy.
I tu pytanie: czemu największych kozaków w historii zawsze załatwiają babki? Czy to Adam – stracił życie wieczne, czy Samson – przegrał z fryzjerką, czy teraz Janosik – wszyscy kończą przez to, że mieli „serce” większe od mózgu.
Czytaj też: Legenda o czarciej łapie, czyli dlaczego do Lublina Bóg nie zagląda
Fundusze na rozwój osobisty
No więc biorą Janosika na sąd. Wersja ówczesna: nie ma adwokatów, nie ma praw człowieka, nie ma „halo, KonsTyTucJa”. Sędzia patrzy w papiery i mówi: „Co pan mi tu będziesz z Tatr bankomat robił, to nie to stulecie”. Wyrok? Hak pod lewe żebro! Tak, dobrze słyszycie – wieszanie na haku, taka średniowieczna wersja „niech się chłop nauczy, że nie warto robić konkurencji lokalnym ważniakom”.
Ale zanim przeprowadzono egzekucję, wpada Maryna, cała rozmazana: „Janosiku kochany, ja cię tak naprawdę nie chciałam zdradzić, tylko… no… potrzebowałam funduszy na rozwój osobisty”.
A Janosik? Chłop wciąż miał serce jak gołąbek. Nie nawymyślał jej, nie rzucił: „zostawiłaś mnie na pastwę losu jak HBO ostatni sezon »Gry o tron«”. Nie. Janosik położył rękę na głowie Maryny, żeby ją pogłaskać. No i co? Góralski trenbolon zrobił swoje – Maryna padła trupem, bo Janosik nieopatrznie zgniótł jej czaszkę jak pustą puszkę po tatrze.
Ostatnia scena. Zamiast czekać, aż go powieszą jak normalnego skazańca, Janosik sam skacze na hak. BO CZEMU NIE? Jak ginąć, to z fasonem i przy okazji uszkadzając opresyjną infrastrukturę. Hak się urwał, a Janosik poleciał w przepaść z okrzykiem na ustach: „I’ll be back!”. Jak z czeskiego filmu „Elektronicky mordulec”. Ludzie potem mówili, że nie umarł, tylko wleciał do równoległego wymiaru, i że w ciemne noce dalej można usłyszeć jego śmiech oraz chrzęst zgniatanych puszek gdzieś na hali.