Dawno temu, ale nie za górami, bo byśmy go minęli, był sobie Janosik. Taki, wiecie, Robin Hood na sterydach, tylko że w górach, gdzie kozice mówią dobranoc, a zamiast antyperspirantu używa się oscypka. Facet miał w bicepsie więcej niż dąb Bartek w talii i tyle złota co dentysta Najmana. Ale, uwaga, nie był to typowy złodziej, który kradnie i kupuje działki w promocji od Lasów Państwowych. On robił transfery społeczne – zabierał bogatym, rozdawał biednym i zostawiał sobie tylko na rozwój zbójnickiej działalności gospodarczej.
Wielcy panowie się go bali, bo jak wpadał do wsi, to nie pytał: „czy są państwo zainteresowani kupnem fotowoltaiki?”, tylko od razu: „gdzie sakiewka, dziedzicu?”. Ale nie myślcie, że to był zwykły brutal – Janosik to taki dżentelmen bandyta jak James Bond wychowany na Bałutach.
Czytaj też: Bij glutenem w wielkiego wezyra, czyli legenda o gliwickich rogalach
Serce większe od mózgu
No i tu wchodzi Maryna, cała na biało, znaczy na lniano-wełniano. Maryna to nie była byle dziewczyna, tylko pierwsza influencerka tatrzańska. Wszyscy we wsi ją znali, a ona sama miała plan. Jaki, zapytacie? Kurtyzana, sprytny – czyli uśmiechać się słodko, a potem liczyć dukaty.
A Janosik? No zakochany po uszy, jak chłop w pierwszym samochodzie. Gość miał całą masę nadprzyrodzonych fantów – magiczny pas, który dawał mu nadludzką siłę, kuloodporną koszulę marki Dolce&Babajaga oraz ciupagę, co za każdym razem trafiała headshoty. Ale na Marynę czarów to już nie miał. No i najwyraźniej nie słyszał o zimnych prysznicach.