Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Ludzie i style

Bij glutenem w wielkiego wezyra, czyli legenda o gliwickich rogalach

Legenda o gliwickich rogalach Legenda o gliwickich rogalach Marek Maruszczak/AI / •
To było dla króla jak grom z jasnego nieba. Jak podmuch wiatru, który zrywa człowiekowi czapkę z głowy. Jak zimna stopa jego żony Marii na królewskiej łydce w środku nocy.

Dawno temu, a konkretnie w XVII w., król Jan III Sobieski był właśnie w drodze pod Wiedeń, żeby uciąć sobie pogawędkę z Turkami w polskim stylu. To były jeszcze czasy sprzed wynalezienia autostrad, a drogi krajowe byłe kręte, pełne zbójców i ograniczeń prędkości. Dlatego orszak poruszał się na tyle powoli, że w legendzie zmieściły się wszystkie opisane niżej wydarzenia.

Nim król ruszył pod Wiedeń, pomarudził jeszcze trochę na Zygmunta III Wazę, że zachciało mu się sto lat wcześniej przenosić stolicę z Krakowa i teraz wszędzie jest daleko, a już szczególnie z odsieczą. No, ale w końcu ruszył, bo co było robić, nie da się gromić Imperium Osmańskiego na odległość.

Tak się składa, że w tym samym czasie w Gliwicach pewien uczeń piekarski przygotowywał się do egzaminu cechowego. Egzamin cechowy to coś jak sesja na uniwersytecie, tylko sprawdza przydatne w życiu umiejętności. W tym przypadku pieczenie, ale gdyby był rymarski, to sprawdzałby rymowanie o koniach. Obecnie rymarzy już prawie nie ma, bo ewoluowali w raperów. Koni też już prawie nie ma, więc raperzy rymują o samochodach i deficycie budżetowym.

Czytaj też: Legenda o czarciej łapie, czyli dlaczego do Lublina Bóg nie zagląda

Nagły atak człowieczeństwa

Ów uczeń, o którym mowa, miał na imię Stefan i był w kropce. Musiał dobrze wypaść, bo od wyniku egzaminu zależało, czy będzie wartościowym członkiem lokalnej wspólnoty konstruującym dobrobyt społeczny. A tak naprawdę bał się, że jeżeli nie zda, to ojciec zrobi mu chałkę z czterech liter. Wtedy przemoc domowa była jeszcze na liście rekomendowanych metod wychowawczych.

Reklama