Legenda o dębie Bartku i o tym, dlaczego Anioły przeklinają przy pracy
Dawno temu, tuż po chrzcie Polski, kiedy wszystkim jeszcze schły koszule, w Niebie postanowiono, że czas przypisać naszemu narodowi Anioła Stróża. Nie żeby ktoś nas tam u góry szczególnie lubił, ale Bóg miał akurat wolną chwilę, a poza tym to standardowa procedura i kadry mu suszyły głowę.
Każdy naród musi mieć Anioła Stróża i koniec, takie przepisy. Jego funkcje obejmują m.in. monitoring Moralny (MM), czyli całodobowe nadzorowanie postępowania narodu, oraz wstawiennictwo Duchowe (WD), czyli donoszenie składanie raportów przed Tronem Bożym. Poza tym standardowo wsparcie modlitewne w sytuacjach kryzysowych, jak ciężkie klęski żywiołowe czy wprowadzanie reform podatkowych (jakichkolwiek).
Generalnie miał obserwować, interpretować i reprezentować nas przed Bogiem. Wszystko fajnie, tylko dlaczego musieliśmy trafić na egzemplarz z zespołem Tourette’a? Jak trzeba było powiedzieć Bogu, że w sumie chcielibyśmy trochę demokracji, to sypnął szefowi wiązanką i skończyliśmy z całym sejmem osłów.
Czytaj też: Kto wykopał Zakopane i dlaczego małe frytki kosztują tyle, co metr kawalerki na Żoliborzu
Głupio zwiastować z pustymi rękami
To jednak było dużo później, kiedy nasz Anioł nabawił się już chorób zawodowych od pracy w szczególnie ciężkich warunkach. Tuż po mianowaniu był jeszcze czysty i niewinny jak pusta kartoteka w zakładzie karnym. Anioł ubrał więc swój najlepszy biały dres, złapał za chorągiew z herbem Polan i wyruszył w drogę do grodu Mieszka I.