Nie każdy ma szczęście urodzić się w polskim szpitalu i robić rzeźbę (bo o masę trudno w tych warunkach) na państwowym wikcie. Można np. trafić, tak jak dwaj bracia bliźniacy, których mama zeszła podczas spaceru po lesie. To była jeszcze puszcza sprzed wymyślenia Lasów Państwowych, czyli gęsta jak przekaz medialny, a nie jak to, co skrywa pod czapką samotny mężczyzna podróżujący do Turcji.
Bracia bliźniacy, zamiast umrzeć albo, nie wiem, zająć się karierą w przemyśle rozrywkowym, trafili w troskliwe łapy zwierząt leśnych, a konkretnie jeden do wilczycy, a drugi do samicy niedźwiedzia. Gdyby to były Indie, a nie Polska, mielibyśmy „Księgę dżungli” i Nobla, a tak skończyliśmy z aktami sprawy o morderstwo i znęcanie się nad zwłokami, ale nie wybiegajmy zanadto do przodu.
Czytaj też: Dzieje polskiego MLM, czyli legenda o Borucie i będzińskim zamku
Eksmisja za wypłaszczanie terenu
Mama wilczyca zaopiekowała się bliźniakiem numer jeden, któremu na imię było Waligóra. Gość ewidentnie miał szczęście, że nie chodził do polskiej podstawówki, boby mu to wypiętrzenie skalne zamienili na swojską ulęgałkę i nie mógłbym teraz o nim pisać w „Polityce”. Waligóra był tak silny, że jednym uderzeniem przesuwał górę, bo kto by się bawił w obchodzenie, skoro można zafundować krajobrazowi rewitalizację w stylu Mike’a Tysona.
Niedźwiedzica zaopiekowała się Wyrwidębem, który za nic miał ustawę o ochronie przyrody z 16 kwietnia 2004 r. Chłop rwał te biedne drzewa, jakby robił bukiet na dzień matki. W sumie może właśnie o to chodzi. Trauma porzuceniowa dała mu nadludzkie siły i to jest historia narodzin superbohatera godna kraju nad Wisłą, a nie jakieś radioaktywne robale zza oceanu.
Pewnego dnia bracia Wręcemocni uznali, że rodzimy las jest dla nich za mały. Taka jest przynajmniej oficjalna wersja. Ja przypuszczam, że ich w końcu zwierzęta pogoniły za deforestację i nieautoryzowane wypłaszczanie terenu. Jeżeli sądzicie, że nasi bohaterowie opracowali jakiś plan wędrówki, mieli wzniosłe albo jakiekolwiek inne cele, to ewidentnie musicie nadrobić polskie klechdy, bajania, a może i współczesną politykę zagraniczną.
Czytaj też: Legenda o Janosiku, czyli dlaczego czasami lepiej nie głaskać kobiet
Spotkanie z importowanym Aladynem
No więc Waligóra z Wyrwidębem idą. Idą przez góry, idą przez lasy, ciągle bez sensu, ciągle idą i ciągle na piechotę, jakby nie było innych środków transportu. Nie pytają o drogę, bo wiadomo, prawdziwy facet nie pyta, tylko błądzi. Pewnie dlatego tylu z nich wychodzi po fajki i nigdy nie wraca. Błąkają się potem biedni po kraju, zbyt dumni, żeby zapytać o drogę, i zbyt głupi, by odpalić mapy Google.
Waligóra i Wyrwidąb mieli więcej szczęścia niż zbiegowie alimentacyjni i spotkali na swojej drodze kurdupla na latającym dywanie. Serio. Sprawdziłem w kilku miejscach i ewidentnie chodzi o Aladyna ze Stadionu Dziesięciolecia. Gość od razu, jak stał, to znaczy siedział, to znaczy unosił się lekko nad ziemią na tym swoim antygrawitacyjnym kilimie, zaproponował, że podwiezie ich, gdzie sobie tylko życzą. Bracia powiedzieli krótko:
– TAK.
Trochę dlatego, że ich giry bolały, a trochę im się rzeczy do walenia i wyrywania skończyły w najbliższej okolicy. Dywanowy woźnica zapytał więc jeszcze:
– To gdzie was podrzucić, chłopaki?
Na co bohaterowie ponownie odparli:
– TAK.
Widzicie już, z jakim materiałem mamy do czynienia? No więc importowany Aladyn widział i na odchodnym dał chłopakom w prezencie siedmiomilowe buty, bo wiedział, że z taką organizacją lepiej, żeby przynajmniej szybko się poruszali.
Waligóra i Wyrwidąb podziękowali ładnie, to znaczy nic nikomu nie zwalili ani nie wyrwali, co w ich przypadku na jedno wychodzi, po czym ruszyli w kierunku pobliskiego miasta. No i tak idą i idą, rozglądają się wokoło i widzą same smutne, blade twarze. Przypominam, że to działo się dawno, a nie teraz, i że to w ogóle nieprawda, więc taki widok miał ich prawo dziwić bardziej niż np. nas w tramwaju podczas drogi do pracy.
Czytaj też: Bij glutenem w wielkiego wezyra, czyli legenda o gliwickich rogalach
Córki prawie nieużywane
Bracia zafrasowali się tą nieestetyczną niedolą, więc złapali pierwszego lepszego przechodnia za kołnierz i pytają:
– Co się stało?
Na co przechodzień, przebierając nogami w powietrzu, bo go Waligóra podniósł bliżej ucha, odpowiada:
– Smok.
A bracia na to:
– Mamy robotę!
I tu się zaczyna najlepsze, bo nikt nawet nie zapytał, czy ten smok serio coś nabroił, czy może tylko przeleciał raz nad miastem i już zrobili z niego gatunek inwazyjny. Ale dobra, Wyrwidąb i Waligóra już się nakręcili, że można coś rozwalić, więc idą do jaskini wskazanej przez przechodnia łapiącego obecnie powietrze na ziemi.
Kiedy bracia zbliżyli się do celu i zobaczyli smoka, uśmiechnęli się wprost proporcjonalnie do rozmiarów gadziny. Smok też na nich spojrzał i od razu wiedział, że to nie jest zwykła interwencja ekipy od desmokizacji. Zazwyczaj przychodził jakiś rycerz w konserwie z logo sponsora na tarczy, robił trzy ruchy mieczem, smok go grillował i było po sprawie. A tu nagle wchodzi dwóch dryblasów, jeden trzyma drzewo zamiast broni, a drugi majstruje coś przy ulubionym pagórku smoka.
Gad próbuje coś wyjaśnić, może nawet zaproponować ugodę. Ale nie, Waligóra łapie kamień wielkości segmentu mieszkalnego i rzuca nim jak piłką tenisową. Smok w młodości uprawiał biegi przełajowe, więc zdążył jakimś cudem zrobić unik, ale nie przewidział, że zza pierwszego brata teleportuje się Wyrwidąb w magicznych kaloszach, wymachując pomnikiem przyrody jak kijem bejsbolowym. No i ciach! Smok pada, królestwo ocalone, ludzie wiwatują. A król wychodzi i mówi:
– Moi bohaterowie! W nagrodę dostaniecie złoto, pałace i możecie poślubić moje córki! Prawie nieużywane!
Bracia spojrzeli po sobie, ale zanim zdążyli zapytać, czy rzeczone niewiasty lubią długie spacery połączone z aktami ekowandalizmu, król powiedział:
– Tylko pokażcie jeszcze licencję na odstrzał, to znaczy, eee… na zadębienie smoka i możemy przechodzić do finalizacji umowy.
Czytaj też: Legenda o czarciej łapie, czyli dlaczego do Lublina Bóg nie zagląda
Nie z królem takie numery
No i co? Kapitalizmów sto. Waligóra i Wyrwidąb działali bez niezbędnej dokumentacji i pozwoleń. Być może uszłoby im to jeszcze na sucho, bo księżniczki zapałały do nich uczuciem, jakie w niewieście może wzbudzić tylko truchło wielkiej jaszczurki rozsmarowane po skale macierzystej. Niestety w toku śledztwa okazało się, że chłopaki nie mieli bierzmowania. A bez bierzmowania nie będzie przedłużenia linii dynastycznej.
Morderstwo ze szczególnym okrucieństwem na do niedawna zagrożonym wyginięciem gatunku (bo teraz to już wyginiętym i tyle) to jedno. Ale kontrola z Watykanu? Nie z królem takie numery. Bracia, przeczuwając, co się święci, dali nogę, a że mieli siedmiomilowe buty, to zrobili to całkiem sprawnie. W samą porę zresztą, bo jakby królewscy śledczy zajrzeli im głębiej w sakramenty, to magiczne gadżety z Bliskiego Wschodu mogłyby nie wystarczyć.
Legenda głosi, że bracia jeszcze wiele lat wędrowali po Polsce, siejąc zniszczenie i popłoch bez niezbędnych pozwoleń, i taka jest mniej więcej historia narodzin rodzimej deweloperki mieszkaniowej.