Dawno, dawno temu... czyli, jak mawiają w Bydgoszczy, kiedy rozum i godność człowieka mieszkały jeszcze w Toruniu, było sobie dwóch braci, którzy nazywali się jak Pokemony – Byd i Gost. Goście byli niesamowitymi rzemieślnikami, ale jeszcze lepszymi handlarzami. Ludzie powiadali, że potrafili sprzedać kamień jako chleb, więc z łatwością dostaliby pracę w moim osiedlowym spożywczaku.
Oni jednak mieli większe ambicje, niż robić na ciasto bandę miejscowych emerytów. Wymyślili sobie, że założą własny gród. Z drogami, mostami i widokiem na Wisłę. A co ważniejsze – z całkiem nowym kodem pocztowym, bo ich skrzynka na listy powoli przestawała mieścić pozwy od szczerbatych staruszków.
Czytaj też: Za jakie grzechy?! Czyli legenda o stworzeniu Kaszub
Od nadmiaru zieleni
Pobliskie tereny odpadały ze względu na średni zasięg emeryta na diecie półpłynnej. Bracia nie chcieli również wędrować na południe, do krainy Ślężan – bo kto by chciał, bądźmy poważni. Postanowili więc, że pójdą na północ, bo ich dzieci mówiły już do komornika „wujku”.
No więc ruszyli, zostawiając uprzednio rodzinie to, co było zbyt mocno przybite do podłogi, żeby zabrać ze sobą. Dzieci co prawda przybite nie były, ale bracia nieźle biegali, więc maluchy szybko zostały w tyle. Byd i Gost długo wędrowali przez Polskę. Co jakiś czas zatrzymywali się na odpoczynek i zastanawiali głośno, czy to odpowiednie miejsce na nową osadę.
– To jest za blisko, chyba słyszę jeszcze wołanie małego Maciunia – zauważył Byd, rozglądając się nerwowo, czy mu dzieciak drugi raz z kapusty nie wyskoczy.
Poszli więc dalej.
– Tutaj nie ma jeziora. Gdzie będę uciekał na ryby przed rodziną, kiedy już sobie nową założę? – zapytał Gost, kręcąc głową.
Nie było rady, trzeba szukać dalej.
– Ten las jakiś taki... nie wiem. Za zielony – poskarżył się Byd przy okazji następnego postoju, a Gost pokiwał poważnie głową. Naukowo udowodniono, że od nadmiaru zieleni obywatel dostaje robaczywych myśli i fałszywej nadziei, że życie to nie tylko praca, leasing i kredyt konsumpcyjny na święta.
Czytaj też: Łaska tłumu na pstrym kocie jeździ, czyli legenda o lwach gdańskich
Bydgoszcz obok Torunia
Takich widoków i utyskiwań na miejsca kompletnie nienadające się do życia bracia przerobili gdzieś z osiemnaście, co zupełnie przypadkiem pokrywa się z liczbą dzielnic Warszawy – ale nie o tym miałem pisać.
W końcu, po wielu miesiącach, dotarli do polany położonej nad rzeką Brdą, z której rozciągał się niesamowity widok. Z jednej strony lasy – ale takie nie za zielone. W sam raz, żeby obywatel nie chciał do nich uciekać, ale wystarczająco, żeby podnieść cenę za metr kwadratowy. Z drugiej – rozlewiska i jeziora zarośnięte różnymi dzikimi chaszczami, których wysokość odpowiadała akurat Gostowi, przycupniętemu z wędką na pieńku w pozycji unikania odpowiedzialności. Dalej były polany i królowa rzek, Wisła, ale wystarczająco daleko, żeby nie trzeba było słuchać, jak się Sawa drze na Warsa, że znowu nie umył szczupaka.
Bracia szybko wzięli się do roboty, a jeszcze szybciej zaczęli im sąsiedzi przeszkadzać. Wtedy obaj zrozumieli, że są wreszcie w domu. A gród, który powstał, nazwali od swoich imion – Bydgost.
Dlaczego więc dzisiaj miasto nazywa się Bydgoszcz? Nie mam pojęcia. Podobnie jak nie wiem, dlaczego ktoś chce w nim w ogóle mieszkać, kiedy tuż za rogiem jest Toruń i... torunianie.
W sumie jednak – już wiem dlaczego.