Mierzymy po próżnicy
Jak dziś kantują sklepy z odzieżą. Oni to wiedzą: miło myśleć, że nosimy rozmiar XS
Dziś oczywiście mało kto ma ze sobą portfel fizyczny, płacimy kartami schowanymi po kieszeniach lub dodanymi do telefonu. Ale rozmiar cały czas jest w grze, cały czas jest tematem. Szczególnie gdy w jednym sklepie na luzie wchodzimy w 38, a w innym w 44 dopinamy się na słowo honoru. Czasem zmiany, na plus lub na minus, zachodzą w obrębie jednej marki, jeśli wystarczająco długo jej nie odwiedzaliśmy. Wczoraj L, dziś M i to bez specjalnego wysiłku… To ostatnie zjawisko zostało już zbadane, zmierzone i nazwane: vanity sizing. Czyli podyktowane dopieszczaniem próżności klientów zaniżanie rzeczywistych rozmiarów ubrań.
Vanity sizing przychodzi w falach. Pierwszą odnotowaliśmy w latach 80., gdy – jak to złośliwie wypunktował magazyn „Time” – „razem z obwodami urosło nam ego”. Bo tak szczerze – odkładając na chwilę na bok wspaniały i wartościowy trend body positivity – przyjemnie jest myśleć, że jesteśmy rozmiaru S lub XS. I świat wzmacnia takie myślenie – albo wręcz je sufluje. Jeśli chudniemy, nawet nie z powodu diety redukcyjnej, jesteśmy obsypywani komplementami. Bliscy i dalsi znajomi poczytują to za nasz wielki sukces, nawet jeśli w tym samym czasie osiągnęliśmy coś innego: dostaliśmy awans lub nauczyliśmy się trudnego języka obcego. Kultura i moda, niezależnie od tego, co mówi oficjalnie, cichaczem nadal chętniej daje kciuk w górę tym mniejszym z nas.
Są dowody. „Vogue Business” sprawdził, w jakich rozmiarach są modelki prezentujące wiosenno-letnie kolekcje podczas tzw. tygodni mody w Mediolanie, Paryżu, Londynie, Nowym Jorku. U niektórych marek i wcale nie tych wiodących – Rick Owens, Karoline Vitto, Ester Manas – modelek plus size było między 15 a 27 proc.