Gdy po tej stronie Atlantyku – a nawet Bałtyku – rząd wprowadza zmiany dotyczące podatku od darowizn i od spadków, po tamtej w siłę rośnie trend związany z dobrami dziedzicznymi. Estate sales, czyli po prostu wyprzedaż wszystkiego, co znajduje się na terenie posiadłości osoby zmarłej, przyciąga coraz więcej zetek, tiktokerów i wszelkiej maści „miłośników okazji”. Zasada jest szalenie prosta: trzeba się zapisać, odczekać swoje w kolejce, a potem starać się nie przekroczyć limitu na karcie kredytowej. Na TikToku i Instagramie roi się od filmików dokumentujących takie wyprzedaże. Hasztag #estatesales wypluje na tej pierwszej platformie ponad 80 tys. wyników, na drugiej – ponad pół miliona.
Myszkując w cudzych garderobach i salonach, autorki tych relacji pokazują a to torebkę Diora sprzed dekad, a to Rolexa czy klapki Chanel. Wszystko za ułamek ceny, którą płacili pierwsi właściciele, oraz ułamek tego, co trzeba zapłacić za takie rzeczy nawet w second handach. W bonusie dostajemy też opowieść związaną z danym przedmiotem – bo estate sale to dla organizatorów często też okazja do wspominania i uhonorowania zmarłych właścicieli. A to coś, czego w anonimowych lumpeksach nie uświadczymy. Tam w gratisie dostaniemy co najwyżej trudny do wywabienia sztynk detergentów…
Czytaj też: Ktoś tu kręci. Tak, kontrowersyjna moda na ondulację powraca
Poza markowymi ubraniami i biżuterią największym zainteresowaniem cieszą się na takich wyprzedażach meble (szczególnie z epoki wiktoriańskiej), serwisy, sztućce i naczynia. Najzasobniejsi zaglądają też do bibliotek po pierwsze wydania książek czy rękopisy oraz do garaży po samochody.