Na początku XIX w., gdy odkryto rolę CO2 w procesie fotosyntezy, wydawało się, że wiemy już o tym gazie wszystko. Jednak w tym samym niemal czasie pojawiło się pierwsze pytanie: dlaczego zalewana promieniami słonecznymi Ziemia nie nagrzewa się do momentu, kiedy sama stanie się tak gorąca jak Słońce? Nie wiemy, dlaczego postawił je sobie akurat matematyk, genialny Jean Baptiste Fourier. Z jego obliczeń bilansu energii otrzymywanej ze Słońca i wypromieniowywanej przez planetę wynikało, że Ziemia powinna być zamarznięta na kość, utrzymując temperaturę 15 st. C poniżej zera. A więc – doszedł do wniosku – nie całe ciepło ziemskie ucieka w przestrzeń kosmiczną. Atmosfera, być może jakiś jej składnik, musi je zatrzymywać. Jak dach szklarni…
Nie drążył tego tematu. Na rolę dwutlenku węgla zwrócił dopiero uwagę na początku XX w. szwedzki chemik Svante Arrhenius, który nie bez satysfakcji odnotował, że znalazł sposób na poprawienie klimatu swojej chłodnej ojczyzny. Sugerował rodakom podwojenie spalania węgla – był bowiem przekonany, że wzrost obecności CO2 w powietrzu ociepli klimat. Nawiasem mówiąc, pół wieku później z podobnym pomysłem wystąpił słynny radziecki klimatolog Michaił Budyko, który chciał w ten sposób uwolnić Syberię od wiecznej zmarzliny.
Idea gazów szklarniowych i efektu cieplarnianego zadomawiała się powoli; jeszcze w podręcznikach akademickich lat 60. i 70. ubiegłego wieku był to temat zupełnie marginalny. Postulat pomiarów zawartości CO2 w wodzie oceanicznej i w powietrzu udało się wprowadzić, właściwie kuchennymi drzwiami, amerykańskim badaczom (Revelle i Suess) do programu Międzynarodowego Roku Geofizycznego. Przeprowadzono je po raz pierwszy w 1958 r.
Jeszcze w latach 70. wśród klimatologów panowało przekonanie, że zmierzamy dość szybkimi krokami ku kolejnej epoce lodowcowej.
Reklama